Strona główna

sobota, 28 września 2013

YR: rumiankowy żel do mycia twarzy.

 Kilka dni temu wykończyłam swój pakiet MB - Internet ślimaczy się 5 min/strona www, więc o YR notkę płodzę w zasadzie od dzisiejszego ranka. Ale jest. Do Was zajrzę chętnie w październiku, jak przesył danych znów wróci do racjonalnego poziomu.

 

Dzisiejszym bohaterem jest rumiankowy żel do mycia twarzy od Yves Rocher. Buteleczka zawiera 200 ml kosmetyku, który kupiłam w ramach promocji za ok. 10 zł. Design: zieleń, minimum napisów, smukłe opakowanie.

 Zamykanie na "klik", szczelne. Dość duży otwór, ale żel nie ucieka. Opakowanie z grubego plastiku, delikatnie poddającego się ściskaniu.

  

Z tyłu na francuskich napisach naklejono etykietę w języku polskim. Papier nasiąka wodą i wróżę jej rychły koniec.

 

Skład rozbudowany. Wyciąg z rumianku jest dopiero na końcu (dokładnie 3. od końca).


 Żel jest jasnozielony, na ręce prawie przezroczysty. Gęsty, wydajny, nie ucieka z palców. Niewielką ilością można umyć twarz. Nie podrażnił, za to przyjemnie odświeżył moją skórę. Wydaje się miła w dotyku, oczyszczona i elastyczna. Zapach jest delikatny i nienatrętny.

Plusy:
+ oczyszcza, odświeża
+ przyjemny zapach
+ poręczne opakowanie
+ wydajny

Wady:
- dostępny tylko online i w sklepach YR
- poza promocją: cena wyższa

Generalnie polubiłam się z tym produktem. Używam go od kilku miesięcy i nadal będę używać. Bardzo lubię efekt "odświeżenia" skóry, który faktycznie zapewnia.

niedziela, 22 września 2013

Wanna pełna odświeżającej piany by Verona

Pies jak wył, tak wyje (z przerwami). Tymczasem wracam ku recenzjom kosmetycznym. Ostatnio strasznie polubiłam jeden kosmetyk. Zrobienie mu sesji odkładałam stale "na później", bo jest wydajny i jeszcze zdążę mu zrobić ładne foto. Nie zdążyłam, bo nie wzięłam pod uwagę, że nie tylko ja się z nim polubiłam. "Nagle" okazało się, że już go prawie nie ma.

Dlatego płyn do kąpieli  zielona herbata i limonka z serii Spa popełniony przez firmę Verona prezentuję na ichniejszym zdjęciu:

Foto: producent

Seria Green Tea & Lime to również masło do ciała, krem do rąk i sól do kąpieli.

Producent pisze o płynie tak:
Rewitalizujący płyn do kąpieli z dodatkiem odmładzających ekstraktów z zielonej herbaty i limonki . Doskonale oczyszcza, ujędrnia i tonizuje skórę otulając ją świeżym zapachem. Wspomaga działanie wygładzające, ujędrnia, poprawia krążenie. Przyjemny zapach zielonej herbaty i limonki pobudza zmysły i działa aromaterapeutycznie.
Dokładnego składu nie podaje, wspomina o ekstraktach z herbaty i limonki. Na butelce skład mam już nieczytelny, ale widać było, że jest rozbudowany straszliwie.

Pojemność: 500 ml za ok. 8 zł. Kupiłam go przypadkiem w Auchanie, gdy szukałam taniego płynu.



Opakowanie to butelka klasycznie zakręcana z mocnego plastiku. Estetycznie przezroczysta etykieta urzeka na początku, po zużyciu większości płynu robi się nieczytelna. Opakowanie solidne, szczelne.


Płyn jest naprawdę gęsty, intensywnie zielony. Dzięki temu jest strasznie wydajny. Wściekle się pieni! Cieszy mnie to bardzo, bo w zasadzie dla mnie to jego podstawowa funkcja. W dodatku pachnie delikatnie, ale wyraźnie, limonką i herbatą. Zapach nie jest chemiczny, jest odświeżający i odprężający. Na skórze utrzymuje się krótko.


Przy zakupie obawiałam się jego "dodatków" - w środku pływał... brokat. Na moje szczęście nie widziałam go później nigdzie: ani na ciele, ani na wannie, ani w wodzie.
Nie uczulił mnie, nie wysuszył - raczej delikatnie nawilżył (ale balsam to to nie jest ;)). Oczyszcza jak przeciętny płyn: ujdzie w tłoku, ale nie ma to jak bardziej "stężony" środek (mydło lub żel). Ujędrniania nie zauważyłam, tu trochę producent się zagalopował (inna rzecz, że jeszcze nie widziałam tego typu produktu, który by takie cuda czynił).

Jako dziecko byłam rozczarowana tego typu dodatkami, bo często po 5-10 min po pianie nie zostawał nawet ślad. A tu proszę: nawet po długiej kąpieli jeszcze zostawała.

Plusy:
+ wydajny
+ tani
+ orzeźwiający aromat
+ genialnie się pieni
+ nie wysusza

Wady:
- hm... może ta nie do końca czytelna etykieta i rozbudowany skład? 
Poważnych wad nie stwierdzono

Ja się w nim zakochałam i na pewno zacznę szukać go po sklepach. Kończy się, a nie wiem gdzie mogłabym go dostać. Na pewno go znajdę :).

czwartek, 19 września 2013

Bezmyślność ludzka nie zna granic: męczenie zwierzaka i sąsiadów.

Piszę to krótko i szybko, pod wpływem impulsu. Impuls zwie się "pies" i mieszka w moim małym bloku. Owe zwierzę wyło we wtorek. Wyło również w środę. Raczej rano (od 6? 7?). Wyje również teraz - od rana do chwili obecnej. Szczęście (moje), że stworzenie to przebywa najwyraźniej w dalszej kondygnacji budynku, a nie zaraz za ścianą. Dźwięki są wyraźnie przytłumiane. Ale irytujące. Słyszalne. Budzące człowieka z rana. Piskliwe. 

Mamy jednego sąsiada z pieskiem. Ale jego zwierzę do tej pory było grzeczne. Może teraz nagle zostaje na całe dni samo w domu i wyje? Słychać, że nikt w to wycie nie ingeruje. A może ktoś miał kaprys i właśnie od wtorku stał się posiadaczem "pupila"?

Czy lubię to stworzenie? Oczywiście, że nie. Utrudnia mi spokojne życie, a piskliwe odgłosy podnoszą mi ciśnienie.

Czy to wina psa? Oczywiście, że nie. Pies, czy jakiekolwiek inne zwierzę, ma swoje potrzeby, nawyki, charakter, a to WŁAŚCICIEL jest od tego by wszystko ogarnąć tak, aby dobrze działało.

Dlatego pytam się, ach, pytam, dlaczego LUDZIE SĄ TAK BEZMYŚLNI?
Nie masz czasu dla zwierzaka? To go nie bierz.
Nie umiesz wytresować i nauczyć zwierzaka "odpowiedniego" zachowania? To go nie bierz!
Mieszkasz w bloku i zostawiasz psa samego na pół dnia? To go nie bierz!!!
Chcesz mieć zwierzę jedynie dla swojego kaprysu? To go nie bierz!
Bierzesz,  tylko dlatego, że "on miał takie smutne łoczka"? To daj składkę na schronisko i go nie bierz!

A pies dalej mi nad głową wyje. Przewiduję koniec tej historii taki:
Właściciel będzie niezadowolony zachowaniem pupila (szczególnie, gdy sąsiedzi zaczną głośno wyrażać swe zdanie). Pupil będzie, tfu, już jest, nieszczęśliwy. W końcu ze szczęścia nie wyje, nie? A sąsiedzi już są szczęśliwi - podobnie jak to zwierzę.

Mógł sobie wziąć chomika - on nie potrzebuje tak wiele czasu. Ale nakarmić go i mu posprzątać wciąż trzeba. To może lepiej pluszowego chomika?

Stąd mam apel, ogólny, nie koniecznie dotyczący posiadania zwierzaka:

Fot.: Fotolia
UŻYWAJ, SKORO JUŻ GO MASZ! 
To, że mózg dostajemy w pakiecie standardowym w "gratisie", nie oznacza, że jest zbędnym wyposażeniem.

W ten sposób wyżyłam się tu, a nie wieszając psy na bogu ducha winnym psie sąsiada. Dziękuję.

środa, 18 września 2013

Wspomnienie lata na paznokciach.

Za oknem leje, wieje... We Wrocławiu nie byłam, za to miałam miłych gości, których zabrałam na grzybobranie. Kosz był pełen. W domu jesienne porządki ubraniowe (pa pa letnie ciuszki), a mnie wzięło na wspominanie lata. Zdjęcia przygotowywałam w czerwcu (!) i miały zostać opublikowane - niestety jak wiecie wcięło mnie na 2 miesiące. Teraz nadrabiam.


Prosty, letni/wiosenny manicure z cyklu zabawy z sondą.

Użyłam:
- sondy
- biały Wibo nr 01 French Manicure
- błękitny lakier od Miss Sporty z serii Et voila! French Manicure nr 14
- odżywki Joko Calcium Żel jako bazy
- Lovely, Color Mania, nr bliżej nieokreślony
- tło z Golden Rose Pretty Color, nr bliżej nieokreślony
- wysuszacz Sally Hansen w 30 sekund


Ot, i tyle. Polubiłam się z kropkami.


Aparat trochę przekłamał kolory. Generalnie GR ma w rzeczywistości odcień "po między" tymi ze zdjęć.


Tym samym ostatecznie żegnam się z latem.

sobota, 14 września 2013

Jabłecznik z kaszą manną: ciasto bez wyrabiania ciasta

Jest jesień, najlepsza pora na jabłka. Ostatnio mojemu Mężczyźnie zachciało się szarlotki. Upiekłam jabłecznik, którego ciasto nie wymaga ani ucierania, ani miksowania, ani siekania. Ważnym składnikiem jest kasza manna. Jak dotąd żadna z niewtajemniczonych osób, które go jadły nie stwierdziła w nim obecności kaszy. ;)


Na małą blachę potrzeba (na dużą wszystko x2):
Produkty sypkie:
- 1 szkl. mąki pszennej (niekoniecznie tortowej, niekoniecznie przesianej)
- 1 szkl. cukru
- 1 szkl. kaszy manny błyskawicznej
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1 mały cukier waniliowy
Pozostałe:
- 1,5kg świeżych jabłek
- 1 kostka margaryny do pieczenia (250g)
- cynamon
- garść kaszy manny błyskawicznej


Suche produkty wsypać do miski i dokładnie wymieszać je łyżką.


Dobrze wysmarować margaryną blaszkę do pieczenia i wysypać ją garścią kaszy.


 Jabłka bez obierania ze skórki zetrzeć na tarce o grubych oczkach. Jeśli mocno podchodzą sokiem - odlać nadmiar. Starte jabłka mają być wilgotne, nie ociekające. Czasem nie odlewam nic, ale ostatnio zlałam całą szklankę soku - zależnie od odmiany owoców.


Produkty sypkie podzielić na 3 równe części (tzn. na 3 szklanki). Pierwszą część wysypać w miarę równomiernie na spód blaszki.


Jabłka podzielić na dwie równe części. Pół rozłożyć w blaszce, lekko przygnieść palcami.


Drugą szklankę produktów wysypać na jabłka.


 
I znów pozostałe jabłka rozłożyć na suchych produktach.


Ostatnią szklankę suchych produktów wysypać na wierzch jabłek. W ten sposób otrzymujemy 3 warstwy "suchego" ciasta, przełożone dwoma warstwami jabłek.


Margarynę kroimy na 2mm plastry i gęsto układamy na wierzchu jabłecznika. Widok bardzo kaloryczny, ale konieczny - w piekarniku tłuszcz "sklei" ciasto do kupy.


Na koniec obficie posypujemy margarynę cynamonem. W trakcie pieczenia spłynie w różnych kierunkach i utworzy ciemne plamy na upieczonym cieście. O, takie jak te poniżej:


Tak wygląda ciasto po wyjęciu z piecyka. Generalnie pieczemy w 200 st. C (max 220 jeśli nam się spieszy). Zasada jest taka: ciasto jest upieczone, gdy jego góra jest mocno brązowa. Ile to trwa? Cóż, w jednym piecu piekłam niecałe 40 min. Teraz w nowym piecyku ponad godzinę. Lepiej kierować się kolorem niż zegarem.

Gorące ciasto jest w środku bardzo wilgotne: dopiero po ostygnięciu można je przykryć ściereczką, ale nie zawijamy go w żadną folię, aby mogło oddychać.

Przepis szczególnie polecam - wg mnie jest ciekawy i smaczny :)

czwartek, 12 września 2013

Koniec umowy z operatorem = początek problemów?

Siedzę zagrzebana w łóżku rozważając zrobienie ciasta jabłkowego. Zagrzebałam się w szlafrok i walczę z przeziębieniem, które popsuło moje plany wyprawienia się na grzybobranie. Wypadałoby się wykurować, bo w sobotę mam ambitne plany: albo przyjedzie w odwiedziny i na grzyby rodzina, albo jeśli nie przyjedzie to wybieramy się do Wrocławia do ZOO i na targii Zoo-Botanika w hali stulecia. Mają być różne pokazy i wystawy akwarystyczne, psów, kotów, świnek, szczurków, fretek, roślin... 

* * *

Dzisiejszym tematem przewodnim będzie zgryz, jaki większość z nas ma, kiedy kończy nam się umowa. Ostatnio przerabiałam ten temat na przykładzie swoim i mojego Mężczyzny pod kątek kończącej się umowy z Play na nasze dwa Internety + mixPlus, również sztuk dwie.

Założenia były oczywiste: przedłużyć korzystnie umowy tak, aby były lepsze niż te dotychczasowe. W obu przypadkach byliśmy zadowoleni ze świadczenia usług, więc w zasadzie chcieliśmy tylko zejść z kosztów. 

Okazało się, że aby dostać dobrą (jeśli nie najlepszą możliwą) ofertę nie można po prostu przyjść do punktu danej sieci i ją przedłużyć. Dlaczego? Bo oferty jakie dostaniemy w jednym miejscu nie są takie same jak w innych punktach. W praktyce wyglądało to tak. 

Mieliśmy dwie umowy na Internet: 7GB za 39 zł i 8GB za 25 zł. Łącznie: 15GB za 64 zł. Modemów nowych nie chcieliśmy

W I punkcie/sklepie sieci dostaliśmy ofertę 29,90zł za 4 GB i 39,90zł za 10 GB + zniżki na pierwsze dwa miesiące. Łącznie: 14GB za ok. 70 zł.
Przy przedłużeniu przez Internet oferta wyglądała tak: 29,90zł za 5GB i 39,90 za 10GB + zniżki na pierwsze dwa miesiące. Łącznie: 16GB za ok. 70 zł.
Zadzwonił do nas operator. Przy przedłużeniu umowy przez telefon: oferta j/w 16GB za ok. 70 zł.
W II punkcie/sklepie zaoferowano nam opcję j/w 16GB za ok. 70 zł.
W III punkcie/sklepie do którego zaproszono nas SMS-ownie okazało się, że jest inna oferta: 49,90 zł za 18GB + 5 zł dodatkowej opłaty za dodatkową kartę SIM do tejże umowy. Pakiet GB jest swobodnie dzielony na dwie karty sim. Łącznie: 18 GB za ok. 55 zł.

Efekt był taki, że mój Mężczyzna wziął na siebie ostatnią ofertę, a ja swoją wypowiedziałam. 
I tu wkracza Super Biuro Ostatni Bastion Sieci. Ale, ćiiii! O nich się głośno w sieciach nie mówi. Dostaję nową ofertę na konto abonenckie online i sieć do mnie telefonuje: jeśli zrezygnuję z rezygnacji z umowy i ją jednak przedłużę (a można to zrobić bez problemu) otrzymam: 12 GB za 29zł!

Nie skorzystałam. Nasuwa się myśl, czy jeśli mój Mężczyzna nie podpisałby umowy 18GB za 55zł, tylko zrezygnowałby, to czy otrzymałby jeszcze lepszą ofertę? Myślę, że tak. Tylko nie jestem pewna czy wtedy mógłby ją mieć w wersji transferu dzielonego na dwie karty.

Co ciekawe do mojego Mężczyzny wciąż przychodzą SMSy z ofertą przedłużenia umowy. Coś te biura się ze sobą nie dogadują :P.

To teraz krótko o przedłużaniu Mixa. Mój telefon działa, nowego nie chcę. W internecie i w ulotkach przeczytałam o fajnych darmowych pakietach i krótkiej umowie w wersji bez telefonu: 30zł na 15 doładowań + 29 groszy za każdą całą rozmowę w sieci + jednorazowo 100zł od sieci.

W I punkcie: Pan robi ze mnie gUpa i twierdzi, że nie istnieje taka oferta i że muszę wziąć telefon. Tylko jego koleżanka obsługująca innych klientów robi nieprzyzwoicie wielkie oczy. 
W II punkcie: Jest umowa jaką chcę, ale jeśli ma to być zobowiązanie 30zł/mies. to muszę skończyć swoje doładowania (miałam wyższe zobowiązanie). I do tego punktu wrócę za 2 miesiące, gdy doładuję już co trzeba.

WNIOSKI
Trzeba chodzić, pytać, przedłużać na specjalne zaproszenie lub przez internet/tel. Nie przedłużać w pierwszym lepszym punkcie, a czekać aż to sieć wyjdzie z inicjatywą. A najlepiej wypowiedzieć umowę miesiąc przed jej końcem - wtedy Ostatni Bastion, który jest w każdej sieci, upomni się o nas.

Ze swoich usług w sieci jestem zadowolona. Mają swoje plusy i minusy, ale generalnie działają. Te minusy w zasadzie pochodzą od pracowników, którzy przyparci do muru oczekiwaniami sprzedaży robią czasem głupstwa (patrz Mix - punkt I).

No, to kto z Was ma teraz umowę do przedłużenia? :)

środa, 11 września 2013

Wyzwanie #2: zwierzę + leśny bonus

Ten post miał się ukazać na początku weekendu. Najwyraźniej coś namieszałam w ustawieniach, bo notka nie opublikowała się. Cóż, nadrabiam zaległości.
* * *

Poprzedni szkic z moim autoportretem miał delikatne i jasne cieniowanie. Tu grafitu nie żałowałam, bo w końcu kiedyś by wypadało nauczyć się cieniować (więc się uczę, znaczy raczkuję). 

Wyzwanie #2: lubiane zwierzę. Jest ich wiele, tym razem wybrałam szczurzycę o imieniu Hez.

Kliknij, by powiększyć (mały wygląda b. źle)
Format A4, ołówki H2, B2, B6.

Hez to młodziutka istota od 6 tygodni zamieszkująca pod tym samym adresem co ja. To coś czarnego pod nią to nogi odziane w czarne spodnie z dresu. Czarne zwierze na czarnym tle. Następny szkic będzie dotyczyć postaci z książki, którą lubię (tzn. sama jeszcze nie wiem kogo :/).

* * *

Leśny bonus, czyli do lasu na spacer, na grzyby! W sobotę (półtora tyg. temu) nie znalazłam w lesie nawet psiaka. W ubiegły czwartek sypnęło obficie niejadalnymi i pojawiły się pierwsze zdrowe grzyby jadalne. Kozaków sporo, podgrzybki, prawdziwki. Trafiła się kania.


Trzony się suszą, z kapeluszy był sos. Sezon grzybowy uważam oficjalnie za otwarty :D.

czwartek, 5 września 2013

Była smaczna impreza. Też tu byłaś/eś? W końcu coś nowego + refleksja.

Pytanie z tytułu notki jest głównie dla ludzi mieszkających w pobliżu Opola. Poniżej prezentuję kilka refleksji związanych z V Festiwalem Opolskich Smaków. W jego organizację mocno zaangażowali się opolscy blogerzy. Całość odbyła się w ostatnią sobotę i niedzielę wakacji, przy czym najwięcej atrakcji było 31.08 - czyli w Dniu Blogera.

Materiały promocyjne (da się powiększyć)

To, że Polskę ogarnęło kulinarne szaleństwo wiadomo od kilku lat. Tego typu spotkań w Opolu w tym roku było już kilka, oczywiście o żadnym nie wiedziałam.

To, co mnie przyciągnęło na Festiwal to... blogerzy. Żadnej z osób nie kojarzyłam przed wejściem na Rynek. Korzystałam z blogerskich przepisów w kuchni i nie raz trafiłam na jakieś skandaliczne buble nie do przyrządzenia. Z drugiej strony jest rzesza ludzi, którzy wiedzą co i jak robić - postanowiłam sprawdzić to organoleptycznie.

Świetnym pomysłem było zaangażowanie grupy blogerów do przygotowania poczęstunku. Jedna mała porcja jakiegoś dania "kosztowała" napisanie jakiegoś swojego przepisu. Do wyboru było po kilka potraw z kuchni żydowskiej, litewskiej, rosyjskiej, francuskiej, włoskiej, meksykańskiej, tureckiej, hiszpańskiej. Zawędrowałam tam ze swoimi 6-cioma przepisami. Wszystko co jadłam było faktycznie smaczne, a serce podbiły mi rosyjskie bliny z serem, łososiem i szczypiorem oraz kulebiak (ciasto dość kruche z zapieczonym farszem z kapusty i in.). Drożdżówki z jagodami były nie gorsze. W międzyczasie mój Mężczyzna zachwycał się ratatouille (ratatoiillem?) z cukinią. Moja kulinarna ignorancja została zdeptana po spróbowaniu żydowskiego kawioru (sami zgadnijcie co to może być) - w sumie smaczne, choć wolę te składniki w innym wydaniu.

Więcej o imprezie tutaj. Pogooglujcie, blogerzy udostępniają przepisy na niektóre dania.

Stałam tak wcinając kulebiaka i zerkając na scenę, kiedy coś zaczęło mi się w głowie tłuc. Na scenę wszedł sympatycznie uśmiechający się mężczyzna, de facto bloger. Olśnienie przyszło po zapowiedzi prowadzącego imprezę. Mężczyzną okazał się Adam Czapski prowadzący tego bloga. Moja pamięć do twarzy jest zabójcza, wiem. Kojarzyłam go z tv - z pierwszej edycji MasterChef, przy czym po fakcie dowiedziałam się, że to nie jedyny program gdzie się produkował. Teraz przejrzałam blogi pozostałych uczestników tego festiwalu i w pełni dopiero teraz rozumiem  ich stres. Widać go było na ich stoiskach, ale trzymali się dzielnie i wydawali porcje z uśmiechem.
 
Lekko zirytowały mnie dwie panie w wieku, powiedzmy, starszym. Jedna chwaliła się drugiej jak jest przebiegła i wydrukowała sobie z internetu jeden przepis kilkadziesiąt razy, żeby wszystkiego popróbować. Druga próbowała wyżebrać od pierwszej kilka takich karteczek. Ze swej strony uznałam to za trochę dziecinne i jednak żałosne... mam nadzieję, że oszustwo na miarę 4-letniej dziewczynki zostało ukarane rozerwaniem pewnej części ciała (nie, nie żołądka).

A po co te przepisy? Mają zostać przeczytane, przejrzane i wybrane trafią do nowej książki kuchni opolskiej. I tu rodzi się moja wątpliwość...
Przepisy na blogerskich stoiskach trafiały do pudełeczek, dostawało się papu i tyle w kwestii wymiany.

Obok miała stoisko opolska biblioteka. Tam książki można było dostać albo za przepis, albo za opowiedzianą historię (np. o dzikich bananach, o tym co Tata lubi jeść). Tematyka głównie kulinarna, choć były i inne publikacje. Książki można było w ten sposób "kupić", lub wymienić za jakąś swoją. Zobaczyłam na stoisku Nastolatki gotują. Mam do niej ogromny sentyment - to stara publikacja, ale dla laika jak znalazł. Wszystko rozpisane jak krowie na rowie, ciężko coś popsuć. Od tej książki zaczynałam przygotowywać samodzielnie "cokolwiek" i wciąż leży na mojej półce (mimo starań Mamy by ją wyrzucić, skoro się rozpada).


Obok leżała książka o rybkach akwariowych, którą kiedyś miałam. Do rybek wracać nie planuję więc jej nie wzięłam. Za to wpadła mi w oko książka ze wspomnianej serii o roślinach, zwierzętach, a nawet grzybach. Kosztowała mnie "przepis na rybę po grecku".


I tu dochodzimy do sedna moich wątpliwości. Na stoisku bibliotekarskim przepisy wpisywało się w duży zeszyt. Na koniec zostałam poproszona o podanie swoich danych osobowych, nr tel. i podpisanie oświadczenia, że nie będę rościć sobie praw do przepisu. No to jak w końcu? Każdy przepis może trafić do książki, czy tyko te, które pochodzą od ludzi, którzy wypisali te dokumenty? Zastanawiam się, czy do książki nie trafią tylko te wybrane z wybranych. A może anonimowe przepisy będą uznane w książce za anonimowe?

Po festiwalu rozsiadłam się wygodnie w kawiarni i przeglądałam książkę. O ile ta o gotowaniu jest rewelacyjna, o tyle po przejrzeniu tej o zwierzętach oczy wyszły mi z orbit. Jest tam zalecenie trzymania zwierząt w małych klatkach, usypianie starych szczurków lekami nasennymi na własną rękę i jakieś chore ilości pożywienia. Ale zonk. Książka pochodzi z 1990 roku, tekst z 1988, więc to naprawdę nie są jakieś odległe, prehistoryczne czasy. Nie spodziewałam się najnowszych trendów, ale to... Żeby nie było - garść przydatnych informacji też jest. Ciekawe tylko czy laik by rozróżnił bzdury od tego co jest faktycznie zalecane.

Mimo to jestem ciekawa innych książek z tej serii - szczególnie o szydełkowaniu i szyciu.

W niedzielę atrakcji dla mnie było mniej. W ramach spaceru zdecydowaliśmy się zajrzeć na koncert zespołu Girls on Fire, który może kojarzycie z programu X-Factor. Fanką ani zespołu, ani programu nie jesteśmy. Może dlatego zwialiśmy w popłochu po 10 minutach "koncertu". Dziewczyny faktycznie się starały, przyjechały z jednym DJem, który puszczał im podkład, ale coś poszło bardzo nie tak i wyglądało to groteskowo. Jak na złość wokalistkom publiczność na początku koncertu liczyła może z 50 osób... 
Zaskoczeniem dla mnie było to, że stoiska ze smakołykami (normalne, nie blogerskie) zniknęły zupełnie nim zaczął się koncert "gwiazdy wieczoru". W dodatku zespół zaczął imprezę z ponad 20 min. opóźnieniem, a to rzecz może i standardowa, ale bardzo przeze mnie nie lubiana na koncertach.

W każdym razie... działo się działo! Aż żałuję, że tyle na raz, bo w międzyczasie w Opolu był jeszcze koncerty Ewy Farny, Kory, impreza w parku na wyspie Bolko i impreza na kąpielisku pod Opolem. Wystarczyłoby tego na zapewnienie atrakcji co niedzielę przez całe wakacje... a tak, rozdwoić się nie dało.

środa, 4 września 2013

Wyzwanie #1: autoportret + 5. nominacja Liebster Blog Award

Zamiast 30 dni na 30 prac będzie X dni na 30 prac. Coś mi się nie wydaje, abym dotrzymała terminów (i jakoś dziwnie mi to nie przeszkadza).

Mam skaner, ale zżera delikatne cieniowanie, dlatego zamiast skanu jest zdjęcie w jakości jaką widać. Zdjęcie jest ciemniejsze, ale delikatne kreski lepiej widać, więc tak zostanie.

Praca nr 1: autoportret. Format A4. Ołówki 2H, 2B, 5B, 6B. Wczoraj zaczęłam, dziś skończyłam.



Jeśli jeszcze ktoś chce się ze mną pobawić, to zapraszam do opisu tego graficznego wyzwania. Kolejna praca będzie na temat lubianego zwierzaka.

* * *

I na koniec znów coś na wesoło. Dostałam piątą nominację LBA. Przyszła ona do mnie ze strony bloga Kurnikowo. Dzięki wielkie!
Pytania, które otrzymałam + moje odpowiedzi:
1. Czego pragniesz?
Być szczęśliwa. Jestem i niech tak zostanie.
2. Twoje niespełnione marzenie?
Z tych realnych: pojechać za granicę na wakacje z moim Mężczyzną (planujemy coś na przyszły rok).
3. Jakie masz inne zainteresowania poza prowadzeniem bloga?
Poza samym prowadzeniem bloga: książki, przyroda, zajęcia manualne szeroko pojęte. Generalnie tematyka bloga nawiązuje do większości moich zainteresowań.
4. Co lubisz robić kiedy masz chwilę dla siebie?
Patrz wyżej :). Jeśli dodać do tego dobrą kawę to już mamy relaksujący sukces.
5. Twój największy życiowy sukces to…
...zaczęcie spełniania swoich marzeń. Małych najczęściej i pracowanie na te większe w przyszłości.
6. Do jakiego miejsca wracasz chętnie?
Do rodziny na wsi, gdzie spędzałam wiele wakacji jako dziecko, nastolatka i dojrzała kobieta.
7. Co robisz kiedy wszystko wymyka Ci się z rąk?
Zbieram wszystko do kupy od nowa. Powoli, metodycznie, ale "byle do przodu".
8. Twoje plany na przyszłość to...
Studia magisterskie + podyplomowe --> praca. 
 9. Najbardziej boję się....
...że nie będę mogła pomóc bliskim, kiedy będą w potrzebie.
10. W ciągu roku zamierzam....
Dostać znów stypendium naukowe, podjąć pracę dorywczą w przyszłe lato, wyjechać na wakacje za granicę...
11.Jaką jesteś mamą? (Jaka jesteś naprawdę)....
Nie jestem mamą i na chwilę obecną nie widzę siebie w tej roli. To sprawa odłożona na "może kiedyś".

I to wszystko.
Jutro rano będzie można przeczytać tu notkę na temat pewnej kulinarnej imprezy w Opolu. Było smacznie! :)

wtorek, 3 września 2013

Kosmetyczne podsumowanie wakacji: wydatki, zakupy i krótko o żelach Balea

Jak już wiadomo z poprzedniej notki wcięło mnie na dwa miesiące w celach regulacji spraw rodzinnych. Do kosmetyków ma się to tak: żyłam "na walizkach", w biegu, używając totalnego minimum kosmetycznego, w dodatku połowa preparatów była użyczana od bliskich (bo i po co tachać niektóre swoje od domu do domu?), a co za tym idzie potrzeby kupowania nowych nie było, tak jak i czasu by to robić. Za to lepiej nie będę się chwalić ile pewna sieć stacji benzynowych zarobiła na mnie. 

Przynajmniej oszczędności kosmetyczne poczyniłam.

WYDATKI LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Lipiec 2013
Założenie: nie przekroczyć 50 zł
Sierpień 2013
Założenie: brak założeń (to w ogóle był jakiś sierpień o_0?)

W lipcu byłam nawet na zakupach:


Tak, zakupy w lipcu były ogromne. Na zdjęciu nie ma pudru waniliowego do kąpieli z Biedronki (1,49zł). Nawiasem mówiąc jest lepszy od wersji z owocami egzotycznymi. Do tego doszedł biedronkowy trójpak płatków za 2,55zł (nadal leżą jako zapas) i mały peeling z owoców leśnych Tutti Frutti z Astor za 4,30zł.

A później przyszedł (podobno) sierpień. Nawet nie pamiętałam o zakupach w drogerii... 

W ten sposób w jednej garstce zmieściłam wydatki za dwa letnie miesiące:


Hokus-pokus, jak łatwo wywnioskować wiele tego nie było.


Wydałam przez dwa miesiące 8 zł i 34 grosze. 
Lipiec: 8,34zł
Sierpień 0,00zł

Założenie na wrzesień 2013: nie przekroczyć 50 zł.
Tylko zastanawiam się czy to założenie ma większy sens, skoro oszczędzanie idzie mi tak dobrze...

Przez rozjazdy nie było pielęgnacji, denek, zakupów. Portfel kosmetyczny się cieszy.

Na koniec dwa słowa o sławnych żelach pod prysznic Balea. Niewiele nowego wniosę na ich temat, ale coś spróbuję. Taka mini recenzja.


Są tanie, dostępne za granicą i online. Duże opakowania 300 ml, wersja kokos z kwiatem tiare i wersja mango. Mają wściekłe kolory (niebieski i pomarańczowy). Dość intensywny i przyjemny (choć wg mnie szału nie ma) zapach. Są wydajne, gęste, świetnie się pienią. Moim faworytem był kokos, od zapachu mango zdażyło mi się dostać lekkiej... zgagi (poważnie! wydaje się lekko "kwaskowy" w zapachu, podobnie jak inne żele owocowe Balea). Używałam ich naprzemiennie i z racji w/w perturbacji wakacyjnych nie łączyłam ich z innymi kosmetykami. Najpierw dostałam uczulenia (straszne swędzenie) na mango (dopiero przy 3-4 razie zorientowałam się, że to żel mnie podrażnia), potem reakcja alergiczna wystąpiła przy stosowaniu kokosu. W ten oto piękny sposób żegnam się z żelami Balea. Z racji, że zostało jeszcze po pół opakowań kosmetyki trafią w dobre ręce. Osławione Balea mnie podrażniły... no proszę, a ja przecież nie należę do ludzi podatnych na alergie.

Reasumując: są dobre, tanie, działają, mnie nie wysuszyły, ale uczuliły. Więcej ich nie kupię, choć inni mogą być z nich zadowoleni. 

Mam nadzieję, że po kremie z mango z tej serii nie ma takich objawów.

poniedziałek, 2 września 2013

Kto podejmie wyzwanie?

Miało mnie tu już dziś nie być, ale przez przypadek trafiłam na krążące w internecie wyzwania dot. rysowania i mnie olśniło, że ołówka w ręce nie miałam chyba już rok. W dodatku został mi miesiąc studenckich wakacji, więc należy w plan dnia codziennego coś mądrego wpleść. Lubię rysować, ale nigdy się tego nie nauczyłam robić porządnie - za mało praktyki.

Pomyślałam, że jeśli napiszę o tym na swoim blogu i zmodyfikuję codzienne wyzwania tak, że będą dla mnie atrakcyjne to jest szansa, że dotrzymam grafiku i rozruszam rękę.

Pomysł na 30-dniowe wyzwanie ogólnograficzne/plastyczne. Założenia: codziennie wykonać "coś" zgodnie z rozpiską:


Zasady:
1. Nie trzeba mieć zdolności manualnych (choć można) = to tylko zabawa.
2. Starać się codziennie wykonywać kolejne "wyzwania" i publikować ich efekty na swoim blogu.
3. Technika dowolna (rysunek, malunek, szkic, rzeźba, bazgrołek, zdjęcie, grafika komputerowa, nawet wierszyk ;) ).
4. Jeśli wyrazisz chęć linki do Twoich prac będą ukazywać się również w moich notkach.

Wiem, że tematyka wyzwania odbiega od większości zainteresowań zaglądających tu blogerek, więc nie spodziewam się szczególnego wzięcia. Jeśli jednak znajdą się osoby chcące podjąć się tej zabawy, choćby z przymrużeniem oka na zasady to ZAPRASZAM. Ja w każdym razie spróbuję się wyprodukować na 30 tematów w ciągu (mam nadzieję) 30 dni. Ja zaczynam od jutra!

Co to było, jak mnie nie było?!

Bladego pojęcia nie mam od czego zacząć. Może zrobię notkę pytanie-odpowiedź, żeby uporządkować wicher myśli i przemyśleń z dwóch miesięcy.

Czemu mnie tu tyle nie było?
U najbliższych mi osób wybuchł armagedon za sprawą osoby, której kiedyś bezgranicznie ufałam. Teraz trzeba sprzątać i prać brudy, a potrwa to wiele miesięcy i lat. Sprawa jest bardzo poważna i na pewno nie tu jest miejsce by nią się "chwalić". Wyłączyłam laptopa, internet i poświęciłam swój cały czas dla najbliższych - ucierpiał na tym blog, moje plany wakacyjne, a przede wszystkim mój Mężczyzna, któremu zapodziałam się na przeszło 1,5 miesiąca. Potem przyszły dwa tyg., kiedy starałam się w końcu ogarnąć Nas i nowy dom.

To kiedy kolejna przerwa w blogowaniu?
Nie planuję takiej. Armagedon jeden już jest, drugiego na taką skalę wg statystyk nie będzie. Wracam do w miarę regularnego pisania.

I co dalej?
Nowa notka już jutro o tym ile wydałam i co kupiłam przez wakacje w drogerii. Mam kilka pomysłów na nowe wpisy. Poza tym lecę nadrabiać zaległości w blogach,  komentarzach, mailach itd. Niektóre czekają na mnie od dwóch miesięcy...

Tyle tytułem zapowiedzi reaktywacji. Na koniec pytanie do Was: czy zna któraś z Was antyperspirant w sztyfcie, który faktycznie nie brudzi ubrań na żółto/biało?

Żegnam się dziś z Wami przyrodniczym akcentem: oto "smutny" ryjkowiec.


P.S. Od jutra będzie pozytywniej.