Strona główna

piątek, 28 czerwca 2013

(Nie)prostujący włosów szampon Nivea Straight and Easy

O szamponie Nivea prostującym włosy Straight & Gloss można wiele powiedzieć: znajdzie się i coś pozytywnego i coś odstraszającego. Ja go lubię również za pewną jego "wadę". Kupuję go na okrągło, to już chyba trzecie opakowanie. Dostępny jest w wersji 200ml i 400ml. Na zdjęciach jest duże opakowanie, które kosztuje 12-14 zł. Często można go kupić w promocjach. Jest łatwo dostępny w drogeriach stacjonarnych, online, marketach i małych sklepach osiedlowych.


Opakowanie jest nieprzezroczyste, więc nie wiemy ile nam szamponu zostało. Na tym kończą się wady: jest poręczne, zamykane na klik, otwór dobrej wielkości by dozować kosmetyk.
Obietnice Nivea nie kończą się na obietnicy prostowania włosów:


W cuda raczej nie wierzę, mam włosy "mieszane": część z nich jest prosta, część się kręci. To chyba efekt różnych fryzjerskich cięć i faktu, że już dawno nie przycinałam końcówek. Generalnie włosy ani nie są proste, ani kręcone.


 I skład, czyli ZŁO, które mi odpowiada. SLS już na drugim miejscu, więc to zdecydowanie nie szampon dla osób, którym włosy się przetłuszczają i nie dla dziewczyn, które chcą mieć mega-objętość. Dla mnie to zbawienie, bo szampony bez SLSów tworzą na mojej głowie efekt push-up ala porażenie prądem.


Konsystencja jest dość gęsta: delikatnie rozpływa się w dłoni, ale z niej nie ucieka. Szampon jest nieprzezroczysty przypomina mleczną emulsję. Zapach chemiczny, ale delikatny - mi nie przeszkadza.


Kwestia najważniejsza, czyli działanie. Szampon nie prostuje włosów, słabo je wygładza, ale ich nie plącze. Ujarzmia push-up, ale nie obciąża. Używam go tak jak i inne szampony co ok. 3 dni i to wystarcza. Włosy nie są miększe w dotyku, ani nie nabierają ekstra blasku. Do oczyszczania nie ma co się przyczepić. Odżywka nie jest po nim niezbędna (obiecanej pielęgnacji jednak nie zauważyłam), ale dobrze z nim współgra odżywka z tej samej serii. Trudno mi ocenić jego wydajność, ale myślę że sobie dobrze radzi: kupiłam go wiele miesięcy temu i jeszcze na kilka tygodni mi wystarczy.

Plusy:
+ jakość/cena
+ dobrze oczyszcza włosy
+ dobrze się pieni
+ koniec push-upu
+ nie plącze włosów
+ poręczne opakowanie
+ łatwo dostępny

Wady:
- nie prostuje włosów! (a przecież do tego został stworzony)
- SLSy będą wadą dla wielu z Was
- nie pielęgnuje włosów

 Ot, przeciętny szampon, który dużo obiecuje, a działa tylko na tyle na ile pozwala zdrowy rozsądek. Dobry dla dziewczyn z burzą włosów na głowie, które trzeba ujarzmić. Moje włosy oczyszcza, nie mam po nim push-upu i jestem w stanie rozczesać włosy bez odżywki. Więcej mi nie trzeba. Pewnie kupię go ponownie, chyba że jego następca z Balea okaże się lepszy.

wtorek, 25 czerwca 2013

Dwa rozdania: czyli trafiło się ślepej kurze ziarno.

W czerwcu poszczęściło mi się aż w dwóch rozdaniach, więc dziś będę chwalić się dobrociami, które otrzymałam :).

Pierwsze rozdanie było organizowane na blogu Manufaktura Urody. Zachęcam do zajrzenia: blog się rozwija a tematami przewodnimi są naturalne surowce kosmetyczne i to, co można z nich samej zrobić. Link jest pod poniższym zdjęciem:
Klik!
Na początku mowa była o 5 surowcach, które można otrzymać + z czasem miały być dorzucone do nich kolejne. Zdziwiłam się, kiedy w zeszłym tygodniu odebrałam sporą paczkę z której na dzień dobry wysypała się sterta cukierków musujących, a w środku było aż 10 produktów!


Dostałam masę olejków: makadamia, z moreli, arganowy, z wiesiołka i antycellulitowy.


Przy okazji komentowania mojej recenzji maseczki od Starej Mydlarni pojawiła się myśl, że najlepsze maseczki to maseczki na bazie alg i polecono mi spirulinę. A tu proszę, pełne pudełeczko spiruliny trafiło do mnie w Candy! Do tego masło kakaowe i sławne shea, olej kokosowy i kolagen. Hm, z kolagenu wiem, że też można zrobić fajne maseczki...


Przyznaję się bez bicia, że jestem niewyedukowana w kwestii robienia kosmetyków z takich półproduktów. Jedyne co z tłuszczy robiłam, to kilka razy mydło w ramach laboratoriów (nie polecam, smród nieziemski :D). Teraz będę się uczyć, czytać, a jak wyjdzie mi z tych produktów coś fajnego i godnego polecenia to na pewno się Wam pochwalę. Jeśli Wy macie doświadczenia w zabawach z nimi, to też chętnie wysłucham Waszych rad.

* * *

Drugie rozdanie odbyło się na blogu Ala ma kota (link pod zdjęciem). I tu na wstępie chcę Ci, Alu, jeszcze raz bardzo podziękować! Musicie wiedzieć, że mam okropnego listonosza, który odesłał do Ali paczkę, bo podobno nie odebrałam jej z poczty pomimo dwóch awizo. Ala wysłała ją na szczęście jeszcze raz, a po mojej interwencji na poczcie paczuszka dotarła i została... zawieszona na recepturce na klamce od drzwi domu. Normalnie mam ochotę wysłać bombę pod adres tego listonosza.

Przejdźmy do kosmetyków! :)


Klik!
Mimo, że kosmetyki były zawinięte w dwie koperty bąbelkowe, a wosk Yankee Candle dodatkowo był oryginalnie zapakowany, to i tak zapach przeszedł na zewnątrz. Trochę boję się takich pachnideł w domu, ale ten zapach jest obłędny. Nie mam kominka do wosków, ale przerobię zestaw z fondue czekoladowego bądź podgrzewacz do herbaty i na pewno będzie działać. Czytałam o tych woskach na blogach i powiedzieć, że opanowały blogosferę to za mało :).


Do tego w paczuszce znalazłam serum wzmacniające od Biovax do końcówek włosów. Teraz od czasu do czasu stosują na nie jedwab Biosilk i jest niezły, ale bardzo chętnie wypróbuję nowy preparat. Z tyłu opakowania zebrał 4 'medale' za laury konsumenta itd. więc kusi :D.


 I na koniec lakier Blue Lake. Mam fioła na punkcie lakierów, więc to na pewno produkt dla mnie. Nie miałam z tej serii blogerskiej żadnego, bo recenzje były... średnie. Piękne kolory, ale szybko odpryskują. Wygodna aplikacja, ale smużą. Teraz sama sprawdzę jak ten będzie działał.

* * *
 
To tyle w kwestii rozdań - z obu jestem naprawdę zadowolona. Któż by nie był?
A dziś mam dzień wolny. W planach sajgonki do schrupania na mieście i dwa mieszkania do obejrzenia do wynajęcia. Oby nam coś spasowało. 
A, i tak na marginesie od wczoraj mam wyższe wykształcenie licencjackie. ;)

sobota, 22 czerwca 2013

Tagi! Uzbierały się aż cztery, więc bawmy się :)

Dostałam nominację do Travel Tagu, 2x Liebster i Kolory Tęczy.

Na początek dwie nominacje do Liebster Blog Award. W sumie nominowano mnie już 4x. ;)

 Pierwsza jest od Arcy Joko. Dziękuję! Na pytania od Arcy Joko odpowiadam poniżej:

1. Czemu zaczęłaś blogować?
Poznałam kiedyś trzy fajne dziewczyny, ale wyjechałam do innego miasta i mamy mało okazji do spotkań "na żywo". Potem dwie z nich: Anne Mademoiselle i Mika założyły blogi, a ja do nich zaglądałam mając wrażenie, że na bieżąco mogę do nich wpaść i się rozgościć. Uznałam, że fajnie będzie mieć możliwość takiego kontaktu zwrotnego, więc założyłam swój blog. Jego głównie kosmetyczna tematyka wyklarowała się już przez dzieło przypadku.
2. Co pierwsze rzuca Ci się w oczy u mężczyzny? 
Oczy :D
3.Czego nie może zabraknąć w Twojej szafie?
Jeansów!
4.Kawa czy herbata?
Obie, nawet jedna po drugiej.
5.Zdradź nam jakieś marzenie.
Aby Biedronka wprowadziła do sprzedaży detalicznej "wolny czas". Opakowanie i gramatura nie grają większej roli :). A z realnych spraw ostatnio mi się marzą proste rzeczy, na które nie mam czasu. Nie spełnionym marzeniem w tym roku pozostaje wyjazd na wędkowanie w jakieś spokojne miejsce, tak z samego rana: pobudka koło 3 w nocy, wyjazd, rozłożenie się nad rzeką lub jeziorem, moczenie kija i przyglądanie się jak przyroda budzi się do życia...
6.Co Cię inspiruje? 
Przyroda, ludzie, anegdotki z codziennego życia.
7.Jakie cechy w ludziach cenisz najbardziej?
Uczciwość i odpowiedzialność.
8.Ulubiony kolor na ustach?
Nude, wpadający w bardzo delikatny beż lub róż. Eliksir nr 5 jest idealny.
9.Książka, do której wraca się nie raz?
"Grawitacje" J. Franczak, seria o aniołach J.M. Kossakowskiej, przygody Kłamcy J. Ćwieka.
10.Masz jakieś zwierzątko? Jakie?
Nie mam. Chciałam szczurka po przeprowadzce, ale większość właścicieli mieszkań nie toleruje zwierzaków :(.
11.Wymarzona podróż , gdzie?
Może Japonia? Jeśli ktoś ma na zbyciu opłacone all inclusive do rozdania dla dwóch osób to chętnie przyjmę ;). 

Druga nominacja przyszła ze strony Majowej Malagii. Dziękuję! :) Poniżej jej pytania i moje odpowiedzi:

1. Co rano pijesz na śniadanie?
Kawę z niezdrowym słodzikiem i mlekiem.
2. Jaki lakier masz na paznokciach obecnie?
Obecne żaden :D. Właśnie zmyłam lakier miniaturkę Golden Rose Pretty Color nr 125 w kolorze łososia wpadającego w delikatny pomarańcz.
3. Podkład, który uwielbiasz?
Brak. Nie używam podkładów.
4. Ulubiona firma kosmetyczna?
Nie mam firmy ulubionej, w każdej zawsze trafię na coś bublowatego :D. Sporo kosmetyków mam z Nivea, Garnier, Yves Rocher, Avon, Wibo/Lovely, AA, Golden Rose, a ostatnio polubiłam się z Balea i Sally Hansen, aczkolwiek nie mam tu swojego faworyta i na pewno jeszcze o jakiś firmach zapomniałam. Generalnie to tanie marki drogeryjne.
5. Smak dzieciństwa to?
Pomidory zerwane prosto z krzaka w szklarni Dziadka, zjadane w ogrodzie tylko z solą, aż soki płynęły po palcach. No i truskawki z chlebem.
6. Czy masz zwierzątko? jak tak to jakie?
Nie mam. Chcę mieć, ale na razie warunki mieszkaniowe nie zwiastują możliwości posiadania żadnego.
7. Czy masz rodzeństwo? 
I tak, i troszkę nie. Ostatnio wspominałam na blogu o swoim Bracie, który w zasadzie po linii krwi jest "tylko" moim bratem ciotecznym (kuzynem), ale łączy nas bliska więź, której może nam pozazdrościć nie jedno "prawdziwe" rodzeństwo.
8. Najfajniejszy prezent, który dostałaś? 
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, mam szczęście do prezentów, które bardzo często trafiają w moje gusta. Bardzo poruszyło mnie kiedyś, gdy pojechałam do rodziny pomóc robić gruntowny remont: całe mieszkanie rozbite w drobny mak, wszystko zakurzone, nie ma gdzie komfortowo spać, myć się czy gotować, a tu wujek z ciocią pamiętali o moich urodzinach i mimo tego wariactwa znaleźli czas by sprawić mi upominki i zorganizować genialny tort. To było strasznie miłe.
9. Tusz do rzęs, który bardzo lubisz?
Mój ulubieniec to maskara od Avon: super wydłużająca, czarna. Usiłuję znaleźć tani, dobry płyn, który ją szybko zmyje. Poszukiwania trwają.
10. Czego Nigdy byś nie zjadła?
Nigdy nie mów nigdy. Nie będę zapierać się co do rzeczy, których nigdy nie próbowałam, że się to nie zmieni, bo kto wie? Za to z byka patrzę na zielony groszek, za którym nie przepadam.
11. Twój ideał kobiecości. Opisz krótko go:)
Pełna empatii, zadbana (ale nie wytapetowana i nie zaszpachlowana) i inteligentna kobieta.

Obie dziewczyny stworzyły ciekawą listę pytań. To już moja III i IV nominacja, więc pozwolę sobie zadać pytania, które już kiedyś zadałam. Za to wybieram grupę nowych blogów, które nominuję:

Do Liebster Blog Award nominuję:
http://moje-halucynacje.blogspot.com/
http://www.woman-world.pl/
http://kotek-pstrotek.blogspot.com/
http://make-up-ologia.blogspot.com/
http://mowmimoniska.blogspot.com/ 


Pytania, jakie mam do Was:
1. Dlaczego blog, a nie forum, portal, na którym ukazują się recenzje lub samodzielna strona www?
2. Dostajesz dwa bony: jeden o wartości 10 zł, drugi 300 zł. Możesz zrealizować je w dowolnym sklepie. Jeden warunek: 1 bon = 1 kupiony przedmiot, bez zwrotu reszty pieniędzy. Co kupujesz?
3. Twoje plany na najbliższe wakacje?
4. Coś co zawsze chciałaś mieć (być), a nigdy tego nie miałaś i nie zanosi się, że to dostaniesz?
5. W mojej torebce zawsze jest...
6. Dostajesz 1500 zł. Wolisz dostać całą kwotę od razu, czy podzieloną na 10 miesięcznych rat?
7. Coś, co umiem samodzielnie świetnie przygotować/zrobić to...
8. Wybierz dowolny kraj/miejsce na świecie, gdzie chciałabyś spędzić resztę życia.
9. Co jest Twoim impulsem do działania?
10. Masz do wyboru: domek z ogrodem na wsi, czy apartamentowiec w wieżowcu w wielkim mieście?
11. Zakończmy optymistycznie: co w sobie lubisz?

Jeśli jeszcze nie wiecie na czym Liebster polega odsyłam do poprzedniego wpisu, w którym były opisane jego zasady :).

* * *

To teraz będziemy podróżować, czyli Travel Tag od Rockisnext.
Generalnie chodzi o zebranie informacji o podróżach i o rzeczach, które podczas nich się przydają.

1. Miejsce: Tunezja/Egipt (kraje arabskie). Nie podróżujemy "do", podróżujemy już tam, na miejscu.
2. Transport: Busiki. Tańsze od taksówek, bezpieczniejsze od autobusów.
3. Zabieramy dokument tożsamości, drobne pieniądze, jeśli chce się uniknąć targowania i upominania o resztę, której można nie dostać.
4. Nie bierzemy wszystkich cennych rzeczy, jakie zabraliśmy na wyjazd. Raczej tyle gotówki, ile przyda się "tu i teraz". Do "centrum" poza hotelem raczej ubrania niewyzywające, bez dekoltów, jakaś dłuższa spódniczka. Hotelarzy to nie rusza, ale mimo wszystko sama byłam świadkiem jak jeden Arab w markecie wpadł przeze mnie na regał z towarem. Powód? Bluzka na ramiączkach i szorty, a wydawało mi się, że byłam ubrana stosownie. Polecam zabranie ze sobą mężczyzny: można uniknąć "romantycznych" komentarzy miejscowych.
5. Standardowo kierowcy posługują się łamaną angielszczyzną i prostymi zwrotami "normal bus?", "how much?" idzie się dogadać. Nie ma sensu silić się na gramatykę i nią przejmować, bo oni też jej nie znają. Za to bez tych pytań kierowcy przy wysiadce zaczynają wkręcać, że to nie busik, tylko taksi, albo nie "nomal" tylko "extra" cena.
6. Warto zwiedzać, pytać, zaglądać do sklepów i targować się. W większości sklepów nie ma stałych cen, a nietargowanie oznacza hańbę dla sklepikarzy.

1. Miejsce: Europa, ogólnie.
2. Autokar: dojazd w 2-3 dni na miejsce wakacji.
3. Zabieramy do autokaru: coś, co posłuży nam za małą poduszkę, jedzenie i picie - nie wierzymy w to gdzie i kiedy będą planowane przystanki na jedzenie i wizytę w WC, bo jeszcze o takiej wycieczce nie słyszałam, gdzie by to się odbyło zgodnie z założeniami. Rekord: 9 godz. jazdy bez przystanku. Jakąś bluzę do okrycia, kiedy kierowca na życzenie połowy autokaru włączy nawiew, którego nie życzy sobie reszta pasażerów. Wygodne ciuchy i sandały. Chusteczki zwykłe i te nawilżane. Nie zakładamy kolczyków, biżuterii itd. Łatwo je stracić, poza tym mogą okazać się niewygodne. Walutę krajów, przez które przejeżdżamy (płatności kartą i przewalutowanie może być drogie - sprawdźmy jak to wygląda w naszym banku). Do tego coś do czytania, mp3/audiobook żeby nie umrzeć z nudów. Może przydać się coś przeciwbólowego i Aviomarin.
4. Nie bierzemy: biżuterii, kocyka, nie robimy kolorowego makijażu. Kolorowe napoje lepiej zastąpić wodą. Kanapki z mięsem odpadają, raczej jakieś wege, które od razu się nie zepsują.
5. Zanim! wyjedzie się gdziekolwiek TRZEBA domagać się sprawdzenia autokaru przez policję. To nie fanaberia, choć część uczestników uzna nas za zło, bo opóźnimy wyjazd. Sama jechałam niesprawdzonym pojazdem. Mieliśmy wypadek, okazało się, że nie było na wyposażeniu nawet apteczki. Co więcej niesprawnym pojazdem dojechaliśmy jakoś na miejsce i tym samym wracaliśmy! Kierowcy dawali "łapóweczki" i objeżdżali uczęszczane drogi w państwach, gdzie łapówka by nie przeszła. W dodatku część autokaru była zajęta przez dzieciaki. Dbajmy o swoje bezpieczeństwo. A ode mnie pozdrowienia dla pewnego biura z Łodzi, które ten wyjazd zorganizowało.
6. Na każdym postoju wychodzimy z pojazdu i dreptamy, choćby w kółko. Trzeba trochę się poruszać, pomachać rękami jeśli po 2 dniach w busie nie chcemy wyglądać jak sparaliżowane kaleki.

Do tagu nominuję:
http://arcy-beauty.blogspot.com/
http://kobieca-strefa.blogspot.com/
http://prosteczynnosci.blogspot.com/
 
* * *

I na koniec przyjemny, bo kolorowy post (ha, będą w końcu zdjęcia dla wzrokowców i tych co nie lubią czytać).
Tag Kolory Tęczy, który dostałam od Arcy Joko.
 TAG kolory tęczy polega na przypasowaniu do każdego koloru jakiegoś kosmetyku.
 ŻÓŁTY POMARAŃCZOWY RÓŻOWY CZERWONY ZIELONY NIEBIESKI. 

ŻÓŁTY

Słomkowo żółty olejek Alverde z DM do masażu. Powoli się wchłania, delikatnie pachnie. Sprawdza się nałożony na paznokcie, usta (delikatnie rozgrzewa) i jako dodatek do maseczki z owoców. Do czego jeszcze? Nie wiem, ale na pewno jeszcze sprawdzę.


POMARAŃCZOWY

Krem do rąk z mango. Pachnie obłędnie. Niestety on kusi, a obiecałam sobie, że wykończę najpierw krem z Czterech Pór Roku z gliceryną.


RÓŻOWY

Kolorystyka przydymionego różu i fioletu, czyli balsam Balea z porzeczką. Użycie: jak wyżej. Wykańczam balsam ujędrniający z Biedronki.



CZERWONY

Kupiłam wysuszacz od SH na Allegro i nie wyobrażam sobie robienia wzorków bez niego. 30sekund i można delikatnie dotykać płytki paznokcia. Cudów nie robi, ale naprawdę jest niezły. Jest przezroczysty, tylko buteleczka jest w kolorze żywej czerwieni.


ZIELONY

Żel do mycia twarzy od Yves Rocher. Ma bardzo delikatną konsystencję, ładny, delikatny zapach, dobrze się pieni i jest wydajny. Skóra jest po nim oczyszczona i odświeżona, taka miła w dotyku. Ostatnio z braku laku przerobiłam go na peeling cukrowy. Nawet działał, ale dla mnie był zbyt delikatny.


NIEBIESKI

Maskara z Gosh Electric Blue. Uwielbiam od czasu do czasu wytuszować nią rzęsy. W słońcu kolor jest bardzo intensywny, dosłownie elektryzujący. Dostałam ją wiele miesięcy temu, używam sporadycznie. Na szczęście data terminu do zużycia się starła i się oszukuję, że jeszcze nie minęła. Nie zgęstniała, nie skleja rzęs, nadaje im letni wygląd. Pozytywny kosmetyk.


Do tagu nominuję:

http://poradnikbezradnik.blogspot.com/
http://88kokosek88.blogspot.com/
http://malenkabloguje.blogspot.com/

Jeśli kogoś nie uwzględniłam, a ktoś chciałby się przyłączyć do któregoś z tagów, to zapraszam. Najwyżej później dopiszę link bloga pod odpowiednim tagiem :).

środa, 19 czerwca 2013

Ombre na paznokciach, zdobienie w stylu nieba/wody

Miało być ombre, ale wyszły zbyt ostre przejścia między kolorami. Paznokcie trochę przypominają mi niebo. Może gdybym zamiast jednego niebieskiego lakieru użyła żółtego, to wyszłyby spienione fale rozbijające się o piasek na plaży.


Użyłam:
- ciemnogranatowy lakier Wibo Express Growth
- biały Wibo nr 01 French Manicure - jako detal w zdobieniu spisuje się nawet jako-tako
- błękitny lakier od Miss Sporty z serii Et voila! French Manicure nr 14
- odżywki Joko Calcium Żel jako bazy
- wysuszacz Sally Hansen w 30 sekund
- odcięty róg od kuchennego zmywaka (gąbki)


Efekt nie wyszedł dokładnie jak planowałam, ale i tak przypadł mi do gustu.


Nałożyłam po dwie warstwy każdego lakieru. Pędzelkiem nakładałam kroplę na gąbkę, którą robiłam kleksy na błękitny tle.


Radzę uciąć róg gąbki ostrymi nożyczkami - ja swoją lekko poszarpałam, w efekcie czego kilka strzępków zostało mi na paznokciu.


 Szybkie i dość efektowne zdobienie. Polecam.


Zdjęć sporo, bo w różnym oświetleniu wyglądają zupełnie inaczej.

I tyle na dzisiaj. Krótko i konkretnie. Zaraz idę podejrzeć co u Was słychać :).

niedziela, 16 czerwca 2013

W poszukiwaniu ideału: demakijaż z Cils Demasq Maybelline

Od jakiegoś czasu szukam płynu do demakijażu idealnego. Miałam już kilka różnych, chyba najlepiej z nich sprawdzał się płyn dwufazowy od Nivea. Poszukiwania doprowadziły mnie do jednofazowego płynu do demakijażu Cils Demasq od Maybelline. Znalazłam go przypadkiem na Allegro, gdzie kosztował mniej niż 4 zł w promocji, więc dorzuciłam go do innych zakupów. Cena regularna to ok. 10 zł za 125 ml.


Te brązowe mazy na opakowaniu to resztki folii, którą obklejona była zakrętka. Sprzedający tak zabezpieczył płyn przed wycieknięciem. Mi to nie przeszkadza, bo płyn faktycznie nie uciekł. Szata graficzna jest prosta i oszczędna, widać ile produktu nam zostało. Butelka wykonana z miękkiego plastiku w błękitnym kolorze. Otwór jest nieduży, łatwo dozować ilość kosmetyku.


 Skład:
 Aqua, Sodium Chloride, Hexylene Glycol, Allantoin, Centaurea Cyanus/Centaurea Cyanus Flower Extract, Disodium Cocoamphodiacetate, Propylene Glycol, Magnesium Laureth Sulfate, Magnesium Laureth-8 Sulfate, Magnesium Oleth Sulfate, Sodium Benzoate, Sodium Laureth Sulfate, Sodium Laureth-8 Sulfate, Sodium Oleth Sulfate, Disodium EDTA, Cl42090/Blue 1, Fragrance (FIL B5072/3).

Wylany na wacik płyn ma jasnoniebieski kolor.


Z cieniami do makijażu płyny zawsze sobie dobrze radzą. Na moje potrzeby dobry płyn powinien sprawnie umieć zwalczyć przede wszystkim tusze, kredki i eyelinery.


Pod numerami na wszystkich zdjęciach kryją się odpowiednio:
1. Tusz Essence All Eyes On Me
2. Tusz Avon wydłużający Super Extend
3. Eyliner Lovely
4. Niebieska kredka z brokatem Ruby Rose


Po jednym niespiesznym przetarciu płatkiem z płynem Maybelline jest niezły efekt, ale tusze wciąż walczą o swój byt.


Po drugim takim przetarciu makijaż prawie całkiem znika. Świetnie, prawda? Nie prawda.


Nie prawda, bo choć ze skóry przedramienia wszystko ładnie się zmyło, to tusz Avon z rzęs zmywa się źle. Trzeba trzeć oczy, a on bardziej się wykrusza niż rozpuszcza. To mój jedyny zarzut dla tego płynu: nie zmywa mojego ulubionego tuszu, więc poszukiwania ideału jeszcze będą trwać, bo zmieniać go na razie nie zamierzam. Poza tym płyn mnie nie wysuszył, nie podrażnił, nie piecze i generalnie jest ok.

Plusy:
+ niezły stosunek jakość/cena
+ wygodne i szczelne opakowanie
+ dobrze zmywa większość moich kosmetyków
+ nie podrażnia, nie piecze, nie wysusza

Wady:
- nie zmywa mojego ulubionego tuszu

I bądź tu mądra. Taki dobry, a sobie nie radzi... 
Generalnie muszę uczciwie przyznać, że to naprawdę dobry produkt, ale nie polecam go miłośniczkom super wydłużającego tuszu z Avon ;). Kupiłam go w promocji, ale w sumie 10 zł za niego to nie najgorsza cena, choć ja mając do wyboru jego, albo Nivea dwufazową, chyba wybrałabym ten drugi płyn (bo jako-tako zwalczał tusz Avon).

piątek, 14 czerwca 2013

Sezon na truskawki, również w kosmetykach: domowa maseczka.

Co się dzieje, kiedy kobieta ma kilka kosmetyków i nie może zdecydować się na jeden z nich? Sprawia sobie nowy, jakiego wcześniej nie miała. Tak było i dziś. Za co kochamy naturalne mazidła? Za prosty skład, który rzadko uczula, za niezapychanie, efekty i naturalne kolory oraz zapachy.

Truskawki kupiłam zupełnie nie w kosmetycznych celach, ale cóż... Olśniło mnie, przejrzałam internet, nic ciekawego nie znalazłam. Przegrzebałam lodówkę i w ten oto sposób zapraszam do wykonania truskawkowej maseczki mojego autorstwa. Prosta, nieskomplikowana i co najważniejsze: działa. 


Co ja obiecuję? Że maseczka ma ładny kolor, fenomenalny zapach, rewelacyjnie nawilża i nieźle odżywia skórę - przeznaczona dla twarzy, szyi i dekoltu. Możliwy lekki efekt rozjaśnienia kolorytu. Jestem nieskromna, bo sama ją wyprodukowałam, ale bądźmy uczciwe: zasługa przypada głównie truskawkom, a one są prawdziwą bombą witaminową. Jednocześnie osoby uczulone na truskawki i skłonne do wszelkich alergii uprasza się o wykonanie próby alergicznej przed wysmarowaniem się tymi owocami.

Składniki na 2 maseczki:
- truskawki (garść): w zimie mogą być mrożone, to nasz główny składnik odżywczo-nawilżający, nadający kolor i zapach.
- sok z cytryny (niecała łyżeczka od herbaty): lekko rozświetla cerę
- olejek roślinny - użyłam mieszankę olejków Alverde Vanille Chai (niecała łyżeczka od herbaty): wspomoże odżywienie, lekko natłuści skórę i doda relaksującą nutę zapachową. Jeśli nie olejki kosmetyczne, to jakiekolwiek: oliwa lub zwykły olej będą gorszej jakości, ale i tak swoje zrobią.
- mąka ziemniaczana (około 6 łyżeczek lub wg własnego uznania): to tylko zagęstnik, żeby maseczka nie zamieniła się w spływ błotny.

 Wykonanie:


Oczyszczone truskawki rozdrobnić krojąc nożem. Dodać sok z cytryny.


Dodać olejek, lekko rozgnieść widelcem i przemleć przez sitko lub zblendować. Nie mogą pozostać duże kawałki owoców, bo nam spłyną z twarzy. Małe farfocle mogą zostać, ale jeśli ktoś chce mieć idealnie gładką maskę można je odłowić na sitku.


Ja farfocle zostawiłam. Do płynnej maseczki dodać mąkę ziemniaczaną aż do uzyskania masy przypominającej gęsty kisiel bez grudek. Można sprawdzić na ręce, czy za szybko z niej nie ścieka i dodać mąkę w miarę potrzeb.
 

Im więcej mąki, tym kolor staje się bardziej karminowy. Mieszanka zapachu truskawek i olejku Alverde to rewelacyjne połączenie. Przepadłam. Mrożonki tak ładnie nie będą pachnieć.

 

 Tak maska wygląda na dłoni. Na twarz, szyję i dekold nakłada się ją dość grubą warstwą (uwzględniając konsystencje jaka wyszła). Moja nie uciekała z twarzy, mogłam z nią normalnie przemieszczać się po domu. Polecam trzymać ją do 15 min. lub do momentu, kiedy poczujemy, że zaczyna wysychać i lekko ściąga nam skórę. Kiedy jest wilgotna można ją zetrzeć papierowym ręcznikiem i nie ma potrzeby dodatkowego mycia skóry. Jeśli wyschnie zaczyna się kruszyć i lepiej jest ją zmyć letnią wodą.

Skóra jest wyraźnie nawilżona, elastyczna, odżywiona i lekko natłuszczona. Mimo to maseczka nie zostawia na skórze mokrej ani tłustawej warstwy.

Niewykorzystaną część maseczki (mi została połowa) schować w słoiczku do lodówki i zużyć w ciągu najbliższych kilku dni. Produkt bez konserwantów, więc szybko się psuje ;).

Plusy:
- dobra jakość składników (same wiemy, co dajemy)
- rewelacyjny zapach
- działa! nawilża i odżywia
- miniSpa w domu

Wady:
- truskawki mogą uczulić alergików 
- efekt truskawkowego potwora
- po przetrzymaniu za długo, gdy wyschnie na wiór zaczyna się kruszyć
- pobudza apetyt, produkcję soków żołądkowych i może powodować ślinotok.

Za dwa-trzy dni wykorzystam pozostałą maseczkę. Szczerze polecam i zachęcam, bo sama jestem zachwycona: i zapachem, i efektami. Jeśli któraś z Was ją wypróbuje, koniecznie dajcie znać czy macie podobne odczucia co ja. 

Po zmyciu maseczki apetyt pozostał: dziś postawiłam na "wspomnienia z dzieciństwa" czyli chleb z masłem, śmietaną, truskawkami i cukrem. A jutro będzie koktajl z pozostałych truskawek.

środa, 12 czerwca 2013

Maseczka peel-off z algami ze Starej Mydlarni - instrukcja obsługi.

Przedstawiam Wam dziś maseczkę, z którą ja polubiłam się od razu, a której wersja arganowa wzbudziła skrajnie negatywne emocje w recenzji na wizażu. Wydaje mi się, że druzgoczące opinie wynikły z faktu, że maseczkę z algami  Algae Thalasso od Starej Mydlarni  jak i inne maseczki peel-off tej firmy przyrządza się samemu. Napiszę jak to można zrobić, żeby nie przedobrzyć i jej nie zepsuć. Kosmetyk ten dostałam od Bambi w ramach wygranego rozdania.


Maseczka przeznaczona jest do nakładania tylko na twarz, ale jej ilość spokojnie wystarczy również na szyję. Jej skład wiele mi nie mówi, poza tym, że faktycznie są w nim algi. Saszetka jest dość duża, w środku znajdują się 4 gramy sproszkowanej maseczki. Wody w niej brak. Ceny w internecie widziałam różne: od 5 do 8 zł. Do kupienia w drogeriach Natura.


 Maseczka ma poprawiać jędrność i gęstość skóry, rozkurczać ją i zapobiegać zmarszczkom mimicznym. Nie oszukujmy się, u 20-paro latek tych zmarszczek wiele nie ma, ale byłam ciekawa jak moja twarz będzie wyglądała po algach.

 

I tu dochodzimy do sedna sprawy, czyli jak robić, żeby zrobić tę maseczkę. Po pierwsze: trzymamy się zasad, które są napisane z tyłu saszetki.


Wszystko co potrzebujemy do maseczki i ewentualne umilacze po jej nałożeniu (świece, serial w tv, gazetka, muzyka?) szykujemy przed zaczęciem rozrabiania maseczki. Mi wystarczyła dobra lista z mp3 w Winampie, a do tego salaterka, łyżeczka od herbaty i dwa identyczne kieliszki. Do jednego wlałam wodę, do drugiej wsypałam maseczkę: 


Wagę laboratoryjną zostawiłam w laboratorium, więc stosunek woda : maseczka (3:1) zrobiłam w nich na oko. Na przyszłość dałabym jeszcze ciut mniej wody, bo wolę gęste maseczki.


Maseczka ma specyficzny, ale bardzo delikatny zapach. W postaci suchego proszku ma kolor bladej mięty.


Po ustaleniu jako-takich proporcji maseczkę przesypujemy do miseczki.


Dolewamy odmierzoną w drugim kieliszku wodę. Wydaje mi się, że przy wątpliwościach czy nie dajemy za dużo wody, lepiej jest troszkę odlać. Najwyżej będzie trochę gęstsza, bo moja rzadka nie była, z twarzy nie uciekała, ale z palców już troszkę tak. Suchy proszek zaczyna zmieniać kolor na pistacjową miętę. Od razu zaczynamy mieszać łyżeczką, rozcierając większe grudki o brzegi naczynia. Nie miałam z tym najmniejszych problemów. Stara Mydlarnia napisała, że mieszać należy minutę i tego radzę się trzymać. Po tym czasie maseczka zaczyna zastygać.


Tak rozrobioną maseczkę nałożyłam naprawdę grubą warstwą na twarz. Efekt miętowego potwora murowany ;). Pod koniec nakładania, z którym niezbyt się spieszyłam, zaczęły pojawiać się w miseczce gluty przypominające źle rozrobiony kisiel. To nie były grudki suchego proszku, maseczka po prostu już zaczęła tężeć i spokojnie uniknę tego w przyszłości jeśli zamiast sprzątać i myć kieliszki od razu zacznę ją nakładać. 

Myślę, że niektóre dziewczyny mogły przegapić moment dobrego rozrobienia maseczki i mieszać ją za długo - stąd zamiast fajnego kosmetyku zostały z nic nie wartą breją w miseczce. Nie wiem tego na pewno, ale tyle wywnioskowałam po opisach na wizażu i własnych doświadczeniach.

Trzymamy ją na twarzy kwadrans, może do 20 min. Towarzyszy temu lekkie uczucie ściągania, kiedy maseczka zmienia konsystencję. Nie czekamy aż całkiem wyschnie. Na amen zaschła mi w kilku miejscach na włosach i po bokach, gdzie dałam jej za cienką warstwę (bez okularów zawsze się cała upapram, taki urok wad wzroku). Nie próbujcie tego zdrapywać, bo trzyma się mocno, aż boli! Za to płatek z tonikiem (wodą) rozwiązuje sprawę od ręki i wszystkie resztki schodzą bez problemu. Z pozostałej części twarzy maseczka schodzi faktycznie płatami. Pod tym względem jest lepsza od innych gotowych peel-offów jakie miałam. Mi nie udało się ściągnąć jej w jednym kawałku, ale myślę, że to tylko kwestia wprawy. Faktycznie po jej ściągnięciu nie miałam potrzeby jakiegokolwiek mycia twarzy.

A efekty? Nie są spektakularne, to na pewno bo nagle moje pierwsze zmarszczki nie znikły, ale tak na poważnie, to chyba nie ma co oczekiwać od maseczki efektu skalpela. Nie umiem odnieść się do zwiększenia gęstości skóry i innych zapewnień producenta. Za to na pewno wiem, że skóra wydawała się jędrniejsza, trochę nawilżona i odżywiona, nabrała blasku. Dla mnie to świetny kosmetyk przed wielkim wyjściem.

Plusy:
+ dobra stosunek cena/jakość
+ odżywia i ujędrnia skórę
+ neutralny, choć specyficzny, bardzo delikatny zapach
+ przy odrobinie chęci faktycznie schodzi wielkim(i) płatem (płatami)

Wady:
- potrzeba trochę zdolności "kucharskich", żeby nie zrobić z niej kisielu (aczkolwiek instrukcja z tyłu opakowania jasno mówi co zrobić ;))
- wysuszone resztki wymagają przemycia wodą/tonikiem, aby zeszły
- efekt miętowego (bagiennego) potwora

Lubię ją i na pewno jeszcze się na nią skuszę. Maseczki powyżej 5 zł to raczej nie moja bajka, a już kilka "z górnej półki" mnie do siebie zraziło. Generalnie w maseczkach irytuje mnie nieporadność podczas ich nakładania i podczas siedzenia z nimi, bo nie mogę mieć wtedy okularów, jednak po algową maseczkę od Starej Mydlarni chętnie sięgnę, kiedy będę miała jakieś ważne wyjście.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Trochę prywaty, czyli jak kobieta załatwia naprawę auta.

Dziś nie kosmetycznie i wyjątkowo trochę prywaty. Kto chce się pośmiać i wysłuchać trochę żali: zapraszam, rozsiądź się przed monitorem najlepiej z kubkiem dobrej kawy/herbaty. Komu się czytać nie chce lub chce kosmetyki: zapraszam na następną notkę za jakieś dwa dni. 

Trochę żali:

Generalnie mam urwanie... głowy. Na uczelni ludziom odbija, kończę poprawiać pracę dyplomową, moja promotor okazała się tak niekompetentną istotą ludzką, że się w głowie nie mieści i wisi nade mną (i innymi przyszłymi lic./mgr) wizja nie obronienia. Mężczyzna wybył mi do nowej pracy, szykuje nam się do końca miesiąca przeprowadzka pod nieznany nam jeszcze adres, a miejsce gdzie obecnie mieszkamy stało się cokolwiek nieznośne. Potem szukanie pracy dorywczej dla mnie i rekrutacja na kolejne studia i studium. 

Bum. Taki mały armagedon. Najwyżej mnie wywiozą i dadzą żółte papiery.

Teraz trochę komedii (w końcu do dramatu zalicza się i komedie, i tragedie, więc wszystko się zgadza):

W tej całej kołomyi (patrz akapit wyżej) padły mi dwie opony w samochodzie. Stare były, wyskoczyły na nich buły. Auto radośnie merdało swoim tyłem. Trzeba kupić nowe, założyć i gitara. Koszt koło 400 zł. Ała.

Mój Mężczyzna poszedł do pracy, a do mnie wpadł Brat na kawę. Brat jeździ zawodowo, właśnie stopem wracał do siebie do domu (niedogadanie rozładunku), a tu moje Opole wyrosło mu po drodze na drodze. Szybka kawa: ma u siebie dwie używki, będą pasować do mojego pojazdu. Efekt: zamiast wracać stopem zawiozłam go do domu, bezczelnie pozbawiłam dwóch używek, wdarłam się na krzywy ryjek do mechanika, który pozbył się moich bułowatych opon (które już zaczynały pękać wewnątrz i od środka nosiły ślady czegoś, co mogło świadczyć o łataniu przez poprzedniego właściciela) i pochwalił, że na tych używkach trochę pojeżdżę. 

Potem jeszcze obiad, kawka (Brat nauczył mnie w końcu przyrządzać smaczne krewetki - hurra!) i w drogę powrotną. Sto kilometrów, ulewa, burza, powódź na drodze. Mycie podwozia gratis. O dziwo woda nie wlała się do środka. Sukces normalnie, a już myślałam, że przyjdzie mi śpiewać We all live in a green submarine, green submarine, green submarine... Chodniki znikły gdzieś pod wodą, ale jak odbiłam się od jednego na zakręcie, to wiedziałam, że muszę odbić trochę w lewo, bardziej z nurtem. Wróciłam do domu dumna z nowych-starych opon, zaoszczędzenia trochę zł i samego faktu, że nie muszę ani ja, ani mój Mężczyzna za tym latać. 

Wczoraj jedziemy razem do pobliskiego sklepu w celu zakupów grillowych i (On nieświadomy) w celu "zobaczenia różnicy", że kuprem auta już nie buja od Sasa do lasa. 

No, jedziemy:
- I jak te opony, teraz też nami buja (pytam podekscytowana)?
- No. Buja, trzeba szybko zmienić.
Obraza majestatu pełna, ja taka z siebie zadowolona, a On mi mówi, że dalej buja?
- Coś źle powiedziałem? 
- W zasadzie nie. Pogadamy pod sklepem, jak auto obejrzysz.
Dwie minuty nerwówki. Wysiadamy na parkingu. 
- No i zobacz opony, i dopiero powiedz.
- Rany boskie, czemu Ty mi pod domem nie powiedziałaś, przecież bym zrobił... Załamanie pełne i lekki wyrzut w głosie.

Lekkie zdziwko z mojej strony. Zaczynam tłumaczyć, że mamy stare-nowe opony, obchodzę auto od tyłu od strony pasażera, a głos sam mi się ucina.
Z tyłu na mojej pięknej starej-nowej oponie jest kapeć. Permanentny kapeć. Wyciągamy koło zapasowe z bagażnika.



Kurtyna i ręce opadają.

Pomysł by opisać tę sytuację z prezentacją jazdy na nowych-starych oponach wziął się z wczorajszej rozmowy z Arcy Joko. Wspominałyśmy spostrzegawczość mężczyzn w kategoriach nowy makijaż/kolor włosów. Cóż, wczoraj posądziłam mojego Mężczyznę o brak spostrzegawczości w kategorii samochodowej, jak widać niesłusznie. Mówię Wam, ten brak spostrzegawczości kosmetycznej można im wybaczyć. :)

niedziela, 9 czerwca 2013

Za co polubiłam żele pod prysznic Avon: Amore i Lagoon?

Lata temu kupowałam i lubiłam żele pod prysznic Avon. Niedawno postanowiłam do nich wrócić i sprawdzić czy dalej są tak dobre jak pamiętałam. Wybrałam dwa żele Amore i Lagoon z Avon Senses. Każdy ma po 250 ml. Kupiłam je w promocji: obydwa za 13 zł (6,5 zł / szt.)


Butelki są plastikowe, wygięte w delikatne, fantazyjne esy. Tworzywo jest przezroczyste, więc widać prawdziwy kolor żeli i ile ich nam jeszcze zostało.


 Obydwa mają zamknięcia na zatrzask. Otwierają się dość ciężko, ale paznokci sobie na nich nie połamałam. Amore wylewał się bez problemu, ale Lagoon miał wykrojony mniejszy otwór. Skład żeli jest nadrukowany po wewnętrznej stronie naklejki. Trochę mieni się w oczach, kiedy żel powoli przepływa po ściankach butelki. Są drobne różnice w składzie.

 Amore:
Lagoon:

W użytkowaniu Amore miał pachnieć fiołkowymi nutami i wanilią. Zapach jest wyraźny, ale delikatny. Słodki, a nie mdlący. Nie jestem pewna czy faktycznie wanilię ktoś w nim odnajdzie. Nie lubię przesłodzonych aromatów, ale to zdecydowanie mój faworyt. Idealny na wieczorny relaks.

Lagoon to mieszanka gruszki z waterfruits (i co tu autor miał na myśli?). W praktyce zapach jest lekki, orzeźwiający. Polecam na poranne przebudzenie.

Różnice sprowadzają się tylko do koloru i zapachu. Żele dobrze się pienią, są wydajne, ładnie pachną i myją. Nie nawilżają i nie przesuszają skóry. Mają w sobie wszystko to, co potrzebne mi do relaksu. Są dość gęste i nie uciekają z dłoni.

Plusy:
+ dobrze się pienią i są wydajne
+ nie wysuszają
+ atrakcyjne zapachy
+ wygodne opakowania
+ przyzwoite ceny w promocji

Wady:
- dostępne tylko u konsultantek Avon i ich sklepach online (kiedy chciałam kupić je online okazało się, że sklepy z produktami tej firmy podają różne opisy żeli np. jeden sklep opisał Lagoon jako by miał posiadać w sobie drzewo sandałowe)
- w katalogach ich zapachy są często nieopisane lub podane tylko nazwy żeli

Żele powoli się kończą, nad czym ubolewam. Lagoon na pewno znajdzie swoich zwolenników, lecz ja jeszcze kiedyś na pewno wrócę do Amore. Warto je kupić, zwłaszcza, że często są na nie promocje. Teraz czekają na mnie żele Balea :).