Strona główna

niedziela, 28 kwietnia 2013

Opalanie z kawowym balsamem brązującym Lirene

Idzie majówka, idzie wesele. Jest motywacja, żeby odróżniać się kolorem od ścian sali weselnej. Słowem wstępu powiem, że próbowałam kilku różnych balsamów brązujących, ale efekty na mojej bladej cerze zawsze wychodziły koszmarne już po jednym użyciu.


Przeczytałam o balsamie, który wygrał na wizażu konkurs. I tak oto kupiłam balsam brązująco-ujędrniający Lirene z kompleksem Slim i olejem z karotki. Wybrałam wersję Cafe Latte, czyli opcję dla jasnej karnacji. Za 250 ml produktu zapłaciłam w Astorze 13,70 zł. Generalnie można go znaleźć w każdej drogerii.


 Opakowanie jest zgrabne, dobrze leży w dłoni. Samo otwarcie jest tak wyprofilowane, że nie połamałam sobie o nie paznokci. 250 ml wystarczyło mi na 3 tyg. stosowania na całe ciało.

 Producent wiele obiecuje. Ma być letnia, niesztuczna opalenizna, wyszczuplanie i ujędrnianie. A do tego rozkosz z aromatu kawowego deseru.


 A skład ma się następująco:
Aqua, Paraffinum Liquidum, Ceteareth-20, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Dihydroxyacetone, Glyceryl Stearate SE, Sodium Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Isohexadecane, Polysorbate 80, Panthenol, Citric Acid, Allantoin, Tocopheryl Acetate, Glycin Soya (Soybean) Oil, Ilex Paraguariensis Leaf Extract, Butylene Glycol, Coffea Arabica Seed Extract, PEG-60 Almond Glycerides, Cetyl Hydroxyethylcellulose, Beta-Carotene, Daucus Carota Saliva (Carrot) Extract, Tocopherol, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Butylparaben, Parfum.


Po otwarciu pierwsze co uderza to zapach. W pierwszy dzień byłam zachwycona. Cudowny aromat, może nie kawy, ale deseru kawowego. W dodatku zapach po aplikacji wieczorem był bardzo wyraźny również rano na skórze. Potem zaczęły się schody. Piżama po 3 aplikacjach przesiąkła tym aromatem, a mnie dwa razy zemdliło. Potem jakoś przyzwyczaiłam się do zapachu, ale osobne ubranie po nim to obowiązek. Zalecana jest aplikacja 2x dziennie, ale nie wiem jak miałabym wytrzymać takie stężenie aromatu. Zrezygnowałam przy nim ze wszystkich pachnideł - od aromatycznego żelu pod prysznic, aż po perfumy.

Konsystencja jest dość rzadka. Na rękę wylałam dwie duże krople, ale zanim zdążyłam zrobić zdjęcie zdążyły się zlać w jedną plamę. Trochę ucieka z ręki, ale za to nieźle się rozprowadza.

Po 3cim dniu (3 aplikacji) skóra wyraźnie zmieniła kolor. Zupełnie blada skóra pociemniała delikatnie, a ta która już miała trochę zeszłorocznej opalenizny pociemniała mocniej. Kolor nie jest sztuczny ani marchewkowy. Potem używałam go co drugi dzień dla podtrzymania efektu, a kolor jeszcze trochę sciemniał.

Bałam się tego balsamu bardzo, ale szybko okazało się, że nie zrobi mi krzywdy. Nie wyszły mi żadne mazy, ani przebarwienia. Bieli ciało niemiłosiernie. Efekt znika w chwili wchłonięcia balsamu. To w sumie może być zaleta. Kiedy zaczęłam go obficie stosować, rozprowadzałam go mniej-więcej równomiernie, a potem wracałam do miejsc, które nadal były białe i ponownie go tam rozcierałam. Opalenizna wyszła równomierna.

Wyjechałam z domu na kilka dni i przez 4 dni go nie używałam. Wróciłam blada, niemal tak jak przed zaczęciem stosowania. Efekt jest bardzo nietrwały. Może bym to przełknęła, gdyby nie to że chyba nie chcę 24h/dobę pachnieć tym kosmetykiem.

Za to bonusem jest to, że on faktycznie ujędrnia. Nie wiem ile w tym udziału ma masaż, który robi się mimochodem przy jego wcieraniu, ale zobaczyłam wymierne efekty. Skóra jest po nim elastyczna, gładka, miękka i ogólnie przestaje być sflaczała.

Plusy:
+ równomierna, delikatna i naturalna opalenizna
+ efekt ujędrnienia i poprawy kondycji skóry
+ wygodne opakowanie
+ niedrogi
+ powszechnie dostępny

Wady:
- zapach! Dla wielu może być nie do przejścia :/
- opalenizna schodzi w 4 dni

To naprawdę dobry kosmetyk, ale przez ten deser kawowy już go raczej nie wezmę. Wykończę ten, aby podtrzymać opaleniznę przed weselem. Zaryzykowałabym jego wersję Mocha dla ciemnej karnacji z nadzieją, że będzie można go rzadziej stosować. Przy czym musiałabym mieć okazję ku temu aby bardzo mi zależało na opaleniźnie, którą trudno mi zdobyć na zwykłym słońcu. W innym wypadku wracam do kawy tylko w wersji do picia.

piątek, 26 kwietnia 2013

Płatki Marion - pogromcy wągrów?

Kupiłam je częściowo z ciekawości, częściowo dlatego, że nic mnie nie zmusi aby kosmetyczka wyżywała się na mojej cerze w jakże przyjemnym zabiegu oczyszczania.

Szukałam plastrów na wągry, które można kupić na sztuki. Tak trafiłam na płatki głęboko oczyszczające Marion. Raptem 2 zł/ szt., więc warto spróbować. Miałam nie lada problem, aby je znaleźć. Wbrew obiegowej opinii plasterków już nie szło kupić w żadnej ze znanych mi aptek. W końcu trafiłam na nie w Astorze po kilku wizytach.


Pakowane pojedynczo w saszetki. W składzie (na dole zdjęcia) jest alkohol. Instrukcja użycia jest czytelna i jasna - warto się jej trzymać, bo płatki mają cokolwiek "konkretne" działanie. Producent zachwala, że oczyszczają skórę z tłuszczu, zanieczyszczeń i wągrów, a nawet zapobiegają powstawaniu nowym.


Plasterek przylepiony jest do sporego kawałka folii, z którego łatwo go odkleić. Aby jego działanie było lepsze przed naklejeniem umyłam twarz żelem, zrobiłam peeling, przemyłam tonikiem i nakleiłam go na osuszoną skórę. 
Był dość sztywny i nie chciał dopasować się do kształtu nosa, więc zwilżyłam go wodą (zgodnie z instrukcją). Sporo tej wody było żeby płatek zaczął współpracować. I tak pozwijał się w kilku miejscach z boku nosa, więc te miejsca z góry zostały skazane na wągrową porażkę. Po kwadransie nadal był mokry, więc wstrzymałam się do pół godziny, aż zupełnie wysechł. Wysychaniu towarzyszy nieprzyjemne uczucie ściągania skóry. Na nosie prezentował się tak:


 Odklejałam go powoli (szybko się nie dało). Obiecująco mocno przykleił się do skóry i zszedł z lekkim bólem.

EFEKTY:
Skóra była lekko podrażniona "zszarpnięciem" płatka (niech się efekt plastra woskowego schowa, tu miałam wrażenie, że w składzie jest klej Kropelka). Dodatkowo lepiła się, więc trzeba było ją dokładnie umyć. Plasterek dokładnie zebrał resztki starego naskórka i ewentualne tłuste wydzieliny. Z wągrami nie zrobił absolutnie nic - dopatrzyłam się dosłownie kilku wyrwanych zapychaczy na listku. 

Plusy:
+ cena
+ dostępność na sztuki
+ wrażenie gładkiej skóry

Wady:
- trudno dostępny (Allegro), brak w regularnych ofertach stacjonarnych drogerii i aptek
- oczyszcza skórę tylko powierzchownie 
- nie oczyszcza skóry z wągrów
- nie dopasowuje się całkiem do kształtu twarzy

Generalnie produkt nie spełnia swojego zadania. Nie liczyłam na cud, ale mógłby wyrwać cokolwiek. Nie żałuję zakupu, ale nie polecam kupowania plastrów w większych opakowaniach. Więcej tych plastrów nie kupię. A inne? Jeśli kiedyś zobaczę inną firmę to skuszę się na 1 szt... z ciekawości :).

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Otagujmy się na trzy słowa :)

Zabawa z tagami w końcu dotarła i do mnie. Do tej zaprosiła mnie Maleńka. DZIĘKI! :)

Przedmiotem tego tagu jest chwila refleksji nad samą sobą :P.
Zadanie w sumie chyba jednak proste, choć z trzecim elementem miałam problem. A o co chodzi?

ZASADY:
Wyróżnij 5 blogów (nie można nominować bloga, od którego przywędrowała zabawa).
Poinformuj wyróżnione osoby.
Umieść informację o wyróżnieniu na swoim blogu.
Podziękuj za wyróżnienie.

Opisz siebie w trzech słowach:
Kreatywna, uparta przyrodomaniaczka*.

Do zabawy zapraszam:
Mikę
Anne
Wiolkę 
Jaśminową herbatkę
Kaprysek 



*Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko słowotwórstwu ;D

sobota, 20 kwietnia 2013

Książkowy gniot nad gniotami, czyli Wampir Armand A. Rice

Chce mi się wyć nad tą książką. I to jest chyba najlepsza jej recenzja.
Przedstawiam Wam obiekt mojego (nie)zainteresowania: Wampir Armand popełniony przez Anne Rice, autorkę m.in. cyklu Kronik Wampirzych.


Dwa słowa czemu po nią w ogóle sięgnęłam i czemu nią nie rąbnęłam o ścianę, a było blisko.
Jeszcze jako szczęśliwa przedstawicielka beztroskiej smarkaterii gimnazjalnej sięgnęłam po I książkę ze wspomnianego cyklu. Nie były to książki szczególnie wartościowe, ale nie przypominały obecnie ubóstwianych przez młodzież wampirków z perypetiami sercowymi. 
Potem były tomy II, III i IV i dwa spod końca serii. Były to Wywiad z Wampirem, Wampir Lestat, Królowa Potępionych, Opowieść o złodzieju ciał, Merrick i Wampir Vittorio. Generalnie widoczna była tendencja, że dwie pierwsze książki były świetne, III i IV zakrawały na science-fiction (nawet jak na fantasy), a te dwie ostatnie to naciągane porażki. Wydawało mi się, że sięgając po tę książkę wiem mniej więcej czego się spodziewać. Zwłaszcza, że za szkolnych czasów choć chciałam, nigdzie nie mogłam jej dostać.


A tu nagle bach! Jest w bibliotece tu i teraz. Euforia.
Już się cieszę na myśl o postaciach do których miałam sentyment. To co ciągnęło do tych powieści, to fakt że to obyczajówki, NIE horrory, jedynie obleczone w chmurkę fantastyki. Na tyle dobrze uzasadnionej, że świat trzyma się kupy i wydaje logiczny. Można było się zżyć z bohaterami, nawet znaleźć u siebie cechy niektórych z nich. Postacie są bardziej ludzcy niż spotykani ludzie. Różnica polega w zasadzie na konieczności mordowania by przeżyć (thrillerowy dreszczyk) i nie postrzeganiu płci przeciwnej jako obiekt seksualnego pożądania. Przeżywają swe porażki, posiadają (lub nie) kręgosłup moralny... po co to piszę? Ano po to, że w Wampirze Armandzie wszystko to bierze w łeb.

Tytułowy bohater dał się już poznać z innych tomów jako dekadent, który zatracił sens aktywnego życia i nie bardzo wie co ze sobą zrobić. Jest mieszanką cech pozytywnych i negatywnych.

A tu jajco, zbuk znaczy, wyskakuje.

Armand dyktuje swą historię innemu wampirowi. Opisuje swe pochodzenie z Rusi Kijowskiej. Denerwuje mnie wszystko, włącznie z nieudolną i niekonsekwentną gramatyką, która na siłę stylizowana jest na starszą. Po co, skoro współczesna postać to opowiada? Mamy biednego chłopca, bardzo pobożnego (dla boga chciał pogrzebać się żywcem), który nie szanuje rodziców. Zostaje porwany do domu publicznego. Tam niby przeżywa katusze, ale kiedy Marius wyciąga go stamtąd ochoczo sam, za przeproszeniem, daje du*y na lewo i prawo. Wspomniany Marius, inny wampir, który przez wszystkie inne książki jest ostoją dojrzałości, mądrości i dystansu do świata i siebie samego tu staje się narwanym seksoholikiem. Pani Rice chyba za bardzo polubiła pisanie ciężkiej erotyki z innych serii swoich książek, bo z przygód (nie)wesołej gromadki wampów najpierw zrobiła dosłowny burdel, który próbowała wybielić opowieściami o nauce historii, sztuki i języków. Ba, nawet religie w to wmieszała. Bo wszystko to miało być czynione dla bożego piękna.

Bzdury, bzdury, bzdury. Przetrzymałam 2/3 książki, bo uznałam, że gdzieś on musi przemienić się w istotę nieśmiertelną. Poza tym jak tu obsmarować książkę, której się nie dokończyło?
Fakt, w końcu stał się wampirem. W sumie przez przypadek. W między czasie było kilka bijatyk, kilka morderstw. Coś zaczęło się dziać, wizyta i pojednanie z rodziną. Potem następuje opis splotu wydarzeń wspominanych w poprzednich tomach i zaczyna to pachnieć znajomo. Na chwilę. Jest dużo odniesień do tomu V (to jest tom VI), którego nie czytałam, a który odnosi się do wątku pozyskania chusty z wizerunkiem Chrystusa prosto od samego diabła. W dodatku dostaje ją wampir. I chyba się uprzedziłam, ale takie coś mnie nie zachęca. Z drugiej strony VI tom opisywany jest z perspektywy innego bohatera, wiec przynajmniej pornosa (chyba) tam nie będzie.

Zakończenie też jest takie sobie. Znów po głowie dostają różne postacie, które doszczętnie odziera się z cech, które otrzymały w pierwszych tomach. Nie mam uczucia niedosytu. Raczej to przesyt, w dodatku niepozytywny. Pani Ania Ryż namieszała. W dodatku inne, poboczne postacie też przerobiła w dużym stopniu na potrzeby książki. Tak samo niektóre prawa (przyspieszenie gojenia ran choćby)...

W każdym razie nie polecam książki. Żeby takiego gniota spłodzić, naprawdę trzeba się postarać. :(

czwartek, 18 kwietnia 2013

Solone paznokcie i Metal Flip Miss Sporty nr 50

Dziś pokażę, jak wyglądają solone paznokcie. No, może jeden solony paznokieć, który miał być ozdobą dla gładkiej reszty ;). 

Przedmiotem dzisiejszej notki będzie sól i lakier z nowej serii Metal Flip Miss Sporty w wersji nr 50. Zdjęcia są różne - lepszej i gorszej jakości, bo chciałam pokazać jak przy różnym świetle mieni się ów lakier.


Lakier kupujemy w standardowym pojemniczku. Płacimy ok. 8,50 zł za 7 ml. Seria liczy sobie tylko cztery wariacje kolorystyczne, które mniej lub bardziej się mienią. Zupełnie inaczej wyglądają w opakowaniu, a inaczej na paznokciach.


Nr 50 charakteryzuje się przede wszystkim zieloną bazą, która błyszczy przez cały czas. W mocnym, słonecznym świetle kolor jest intensywnie żółto-złoty. Przy słabszym naturalnym oświetleniu wpada w pomarańczowe złoto. W słabym najwidoczniejsza jest złotawa zieleń z cieplejszymi refleksami. Można zauważyć również różne odcienie fioletu.


Pędzelek jest krótki i bardzo szeroki. Chyba typowy dla tej firmy, przynajmniej kiedyś gdy częściej jej używałam, to takie były. Wiem, że jest on do opanowania, ale mnie mierził. Nie umiałam równomiernie nanieść lakieru na płytkę, w dodatku upaprałam nim skórę wkoło paznokci. 
Dwie warstwy dobrze kryją, ale z jedną na pewno nikomu nie pokazałabym się na oczy.


Kolor wytrzymał bez naruszenia 48 h, potem zaczął delikatnie się ścierać. Dziś, w 4 dzień  pojawiły się malutkie odpryski i zaczynam klasyfikować go do zmycia.


 Teraz będziemy solić. Czemu sól? Bo jest tania, każda z nas ją ma w domu, więc można z nią śmiało eksperymentować. Jaki efekt daje, widać na wszystkich tych zdjęciach. Szukałam info o kawiorze, aż na wizażu trafiłam na pomysł soli na paznokciu. Nie było zdjęć, więc chciałam sama sprawdzić co z tego wyjdzie.


Efektu kawioru nie uzyskałam. Piasku na paznokciach też nie. Chyba coś pośredniego. 


A jak zrobić taki solony paznokieć? To proste jak konstrukcja cepa. Malujemy paznokcie bazą/odżywką. Nakładamy warstwę kolorowego lakieru i taki mokry wsadzamy do kieliszka z solą. Wyciągamy, strząsamy nadmiar, lekko uklepujemy. Potem malujemy drugą warstwę, tak by pokrył ziarenka soli i gotowe.
 

Prawda jest taka, że najsłabiej przyklejone kryształy mogą odpaść i odsłonić te niepomalowane. Mi tak się stało po nocy. Poprawiłam niedoróbki i dalej już było bez problemów. Paznokieć przetrwał pełne trzy dni w nienaruszonym stanie (pomijając tę jedną poprawkę).


Musimy pamiętać, że to jednak zwykła sól. Świeżo zrobiony paznokieć jest lekko ostry, więc rajtki wkładamy na imprezę przed zrobieniem pazurków ;). Efekt dla mnie na tyle wystarczający, że nie będę kupować specyfików do robienia "grudek" na płytce. Na żywo odbija światło równie intensywnie jak jego gładcy koledzy.

W kwestii samego lakieru.

Plusy:
+ śliczny, mieniący się kolor
+ przystepna cena
+ dostępny w drogeriach Rossmann i wszędzie, gdzie pojawia się marka Miss Sporty

Wady:
- nieszczególna trwałość (3-4 dni)
- niewygodny pędzelek

Pozostałe kolory tej serii mnie nie zainteresowały. Lakier to taki średniak. Kompromis ceny do jakości. Za to kolor nr 50 jest dla mnie strzałem w dziesiątkę :).

wtorek, 16 kwietnia 2013

Wiosenna przystawka: terrina ze świeżymi warzywami.

Znalazłam przepis na nią w ubiegłym nr miesięcznika Olivia. Stąd pochodzi pomysł na tą przystawkę, którą ja zrobiłam na wielkanocne śniadanie. Sam przepis zmodyfikowany pod moje widzimisię, bo proporcje niektórych składników w oryginalne były wg mnie z kosmosu

Generalnie terrina wychodzi smaczna i wygląda bardzo apetycznie:


W tym przypadku to po prostu zmodyfikowana wersja twarożku ze świeżymi warzywami, podana w atrakcyjniejszej i nowej formie.

Na dużą porcję potrzeba:

- metalowej foremki do keksu lub innego długiego, wąskiego pudełka (prostokątnego w zarysie)
- 250 g twarogu (użyłam chudego)
- 250 ml śmietanki 30%
- pęczek szczypiorku
- pół pęczka koperku
- 2 ząbki czosnku
- 1 paprykę czerwoną
- 1 długi ogórek
- pęczek rzodkiewek
- sól, pieprz do smaku
- 3 łyżeczki żelatyny

Wykonanie:

Śmietanę ubić. Twaróg 2x zmielić (ja przecisnęłam raz przez gęste metalowe sito bez używania maszynki). Śmietanę i twaróg połączyć. 

Nieobrany ogórek "skrobać" obieraczką do jarzyn. Muszą powstać z niego długie, cienkie wstęgi. po dojechaniu do miąższu z pestkami odwrócić ogórek i obierać go tak samo z drugiej strony. W ten sposób ścinamy mniej więcej połowę objętości ogórka. Powstałe wstążki osolić i zostawić aby zmiękły. 

Resztę miąższu z ogórka kroić w kostkę i dodać do sera. Drobno pokroić/posiekać inne warzywa, dodać do masy. Doprawić solą i pieprzem. 

Żelatynę rozpuścić w 1/4 szkl. gorącej wody. Dodać powoli do masy serowej i intensywnie wymieszać łyżką.

Odsączyć wstążki z ogórka. Formę do keksu wyłożyć folią aluminiową. Na foli ułożyć dachówkowato wstążki z ogórka, tak by od boku do boku formy ją szczelnie wyłożyły i na siebie zachodziły. Na nie wylać tężejącą terrinę. Mocno uklepać ją łyżką. Jeśli wstążki z ogorka wystają poza formę zagiąć je i przykryć terrinę od góry. 

Wstawić do lodówki, żeby stężała. Wyciągnąć z formy, odwrócić "do góry nogami" i kroić ostrym nożem na grube plastry. 

Smacznego!


P.S. 
Tak naprawdę nieważne jakie warzywa dodamy. Papryka jest b. aromatyczna, więc można dodać jej mniej. Jeśli nie lubicie sztywnych galaret, to dodajcie mniej żelatyny, bo moja wyszła bardzo twarda. Warzyw jest tu b. dużo, ale masa serowa ładnie je wchłania i potem się w niej gubią. Zamiast czosnku można dodać chrzan. Z warzyw można dorzucić por, dymkę, pomidory i wszystko to co dusza zapragnie.



poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Komplet biżuterii ślubnej dla mojej przyjaciółki

Niedawno pisałam, że zamierzam wykonać komplet biżuterii dla Panny Młodej. Owa Panna konkretnie wskazała swoje wymagania i w oparciu o nie wykonałam komplecik z perełek. Liczę, że się jej spodoba i że przyniesie jej szczęście.


Całość spakowałam do zakupionego biało-srebrnego pudełeczka.


Pudełeczko nienajmniejsze, ale nijak nie da się do niego zapakować rozłożonej biżuterii. Do środka wsunęłam mini kopertę z karteczką z życzeniami. Sam komplet prezentuje się mniej więcej tak:


U góry bransoletka i naszyjnik. Założeniem było stworzenie nieprzeładowanego, "lekkiego" zestawu.


Trzeci element to kolczyki na sztyftach. Wg mnie bardzo długie, wg życzenia.


Kolczyki mają aż 8,5 cm długości.

 
Wyglądają na lekkie i faktycznie takie są.




Ot, i cały komplecik. Ja jestem z niego zadowolona.
A jak Wy go postrzegacie? Odpowiedni dla Panny Młodej?

niedziela, 14 kwietnia 2013

Tani i dobry balsam do stóp: Pharma CF No 36

Dziś zaczynam od końca, bo już w tytule sprzedałam podsumowanie tej recenzji.

Pod lupę biorę balsam intensywnie nawilżający 24h od Pharma CF z serii No 36 do stóp. Zawiera kwasy owocowe AHA, szałwię lekarską i alantoinę. Opakowanie standardowe to 100 ml za 5 - 6 zł. Mi udało się kupić opakowanie 100 ml + 25 ml gratis. Jest dostępny na okrągło w Rossmannie. Pewnie gdzie indziej też ;).


Opakowanie to prosta i poręczna tubka, którą łatwo postawić "na głowie". Nie jest przezroczysta i warto ją rozciąć przed wyrzuceniem. Zawsze znajdzie się tam jeszcze sporo produktu. Ma dobre zamknięcie na "klik". Otwór jest mały, łatwo dozować kosmetyk.

Od producenta możemy dowiedzieć się, że:
Przeznaczony do codziennej pielęgnacji skóry stóp. Poprawia strukturę naskórka, zmniejsza objawy zrogowacenia. Intensywnie nawilża, zmiękcza i wygładza. Likwiduje suchość i szorstkość skóry. W połączeniu z pozostałymi preparatami z serii No 36 zapewnia profesjonalną pielęgnację stóp.  

Dodatkowo producent zachęca nas do używania go wraz z resztą kosmetyków z tej serii, o których nie mam bladego pojęcia, bo nigdy ich nie używałam.

Skład jest mocno rozbudowany i wygląda następująco:


 W praktyce stosuję go na noc, niekoniecznie codziennie. Co drugi dzień wystarcza aby stopy były w dobrej kondycji. To mój nr 1, kiedy zaniedbane stopy potrzebują szybkiej rekonwalescencji przed letnim wyjściem, albo nałożeniem rajtuz. Po jednym użyciu widać wyraźną poprawę kondycji skóry. Nie ma przekłamań w obietnicach, że ma nawilżać, zmiękczać, wygładzać, likwidować szorstkość i suchość. Tak on działa, a im regularniej jest stosowany tym lepsze są efekty. Daje radę moim nawracającym odciskom, które miękną i szybko się zmniejszają. Zużywam 3 tubkę tego balsamu i na pewno kupię kolejny. Jest b. wydajny - przy moim stosowaniu wystarcza mi na wiele miesięcy.


Sam balsam ma standardową białą barwę, delikatny zapach i gęstą konsystencję. Przez to przypomina mi bardziej mocny krem niż balsam. Trzeba uważać, żeby nie przesadzić z jego ilością. Nakładając porcję wielkości dużego ziarna grochu nie miałam z nim problemów. Przy za dużej ilości znacznie wydłuża się czas jego wchłaniania (w ekstremalnej sytuacji i w pośpiechu można się w kapciu poślizgnąć). Mała ilość i jest ok.

Plusy:
+ nawilża, wygładza, zmiękcza
+ wydajny
+ niska cena
+ genialny stosunek jakość/cena
+ poręczne opakowanie
+ działanie widać po pierwszym użyciu
+ łatwo dostępny

Wady:
- po skończeniu zawsze zostają resztki balsamu w zakamarkach tubki = rozcinamy

Jeśli nie macie ulubionego albo dobrego balsamu ratującego stopy to zachęcam do wypróbowania. Ryzykujecie najwyżej... 6 zł ;).

sobota, 13 kwietnia 2013

Wystawa i giełda jubilerska, kosmetyczna i wszystkiego co tylko możliwe. Fotorelacja.

Jak sobie obiecałam tak dotarłam dziś do Okrąglaka w Opolu, w którym odbywają się dwie imprezy:


Połączono te dwie imprezy w jedną i tak naprawdę nie było na nie rozgraniczenia. Sprzedawano wyłącznie bilety "na minerały", które uprawniały do wstępu również na targi mody-urody. Bilety są dwudniowe. Koszt: normalny - 8 zł, ulgowy - 5 zł.


Zdecydowanie najwięcej było stoisk jubilerskich. Większość z biżuterią hand-made. Można było sprzedać złoty i srebrny złom, albo naprawić uszkodzoną biżuterię.


Na niektórych stoiskach ilość hurtowej biżuterii była powalająca.


Kilka stoisk z ozdobnymi bibelotami i akcesoriami do samodzielnego wyrobu błyskotek. Rzeczy przeróżne: drogie i tanie. Eleganckie i kiczowate. Klasyczne i z nowych trendów.


Poza samymi błyskotkami nadal sporo było stoisk mineralogicznych. (Nie)stety większość okazów była już przerobiona na bębniaki. Naturalnych okazów było niewiele, choć widziałam kilka interesujących szczotek krystalicznych (dosłownie stąd nazwa, że minerały te tworzą kształty "szczotek do włosów" ;)).


Najmniej było skamieniałości i skał. Raptem kilka stoisk, choć wystawców było sporo. Nie znalazłam nic dla mnie nowego - wyłącznie powtarzające się wszędzie te same skamieniałości.


Bardzo często na takich wystawach pojawia się stoisko entomologiczne. Szczerze polecam tam zajrzeć, bo nawet jeśli ktoś nie lubi robali, na pewno doceni piękno motyli.


Tu przyjechał Pan, który bywa również na giełdach w Katowicach w Spodku (za tydzień też tam będzie - gnaj tam, Mika!). Jego wystawa ma wiele zalet, których brakowało mi na stoiskach tego typu. Chętnie zakupiłabym kilka takich gablotek. Marzenie! Są tanie (25 - 50 zł), a bezkręgowce w znakomitej większości są w b. dobrym stanie. Ktoś przyłożył się, aby je porządnie rozprostować.


 Z tego stoiska są aż trzy zdjęcia, bo tak naprawdę ślęczenie nad nim sprawiło mi największą frajdę w dzisiejszym dniu. :) A teraz idziemy w bardziej babskie klimaty.


Targi nie umywały się do tych poznańskich, to na pewno. Stoiska były powplątywane w te jubilerskie. W jednym miejscu kremy, a obok niemieckie myjki do okien. 


Ludzi jeszcze było niewiele, ale byłam zaraz po otwarciu. Chciałam uniknąć tłumów. Można było załapać się na próbne masaże i cudowne zabiegi na kręgosłup. Ba, nawet kilka stoisk z ręcznie malowanymi ciuchami było.


Szybkie badanie stanu zdrowia? Tylko tutaj na podstawie plamek na tęczówce i pulsu. Obok można było kupić wróżbiarskie wahadełka.


Dwa niewielkie kramiki zajmował Avon i Oriflame.


Generalnie: mydło i powidło, ale na pewno sporo osób znalazło by coś dla siebie.

Mi najbardziej zależało na akcesoriach do paznokci, których nie znalazłam tam wcale. Szału nie było. Cóż, zamówię z Allegro. Za to stoisko entomologiczne... marzenie :).

W razie chęci przypominam, że targi trwają również jutro, więc można się na nie jeszcze załapać.




czwartek, 11 kwietnia 2013

Duże zakupy :) i tak jeszcze coś dokupię ;)

Duże, przynajmniej w moim mniemaniu, bo zawsze i niezmiennie kupuję tylko to, z czego wiem że skorzystam i będzie mi potrzebne. Zrobione na raty, przez kilka dni w różnych sklepach.

W praktyce wygląda to mniej więcej tak:


Ot, skromnie wyglądająca kupeczka. Jakoś do tej pory udawało mi się uzupełniać denka, aż tu w kwietniu pojawiła się czarna dziura w kosmetyczce.


Ten tusz możecie znać z mojej recenzji. To mój nr 1 i go uwielbiam. Zamówiony z Avon jeszcze miesiąc temu, więc wydatek poszedł na marzec. ALE doczytałam w katalogach Avon, że więcej go w promocji nie będzie w najbliższym czasie. Dlatego zamówiłam dwa kolejne "na zapas" w sklepie online (KLIK), gdzie były na wyprzedaży. Koszt za 2 szt. to 27,10 zł.


Z katalogu zamówiłam jeszcze dwa małe żele pod prysznic: Lagoon i Amore. Lata temu lubiłam tę serię i chciałam do niej wrócić. Koszt również poszedł na marzec (bodaj 13 zł za obydwa). Pachną nieźle, ale chyba znów obrażę się na Avon, za nierzetelność ich opisów (ale o tym będzie pewnie w recenzji).


Doszłam do wniosku, że nie mogę wiecznie podkradać temperówek Mamie, wiec w końcu kupiłam swoją za grosze w Astorze z Top Choise (3,30 zł) .


Lakier, w którym zakochałam się za jego refleksy. Miss Sporty z Metalic Flip nr. 50. Wybór nr sugerowany blogerskimi recenzjami i zdjęciami :). Cena 8,49 zł w Rossmannie.


W balsamie brązującym od Lirene pokładam wielkie nadzieje (zwłaszcza pokładają ją moje nogi w kolorze świeżo obielonej ściany). Cena 13,70 zł w Astorze. Zebrał rewelacyjne opinie w recenzjach.


Żel do twarzy Yves Rocher chciałam kupić ze zniżką 30% za okazaniem karty z mBanku. Okazało się, że jest już promocja 50% dla wszystkich. Zapłaciłam jedynie 9,95 zł i przy okazji ponownie założyłam kartę stałego klienta.


Korektor w sztyfcie od Essence nr 3. Jestem wrogiem paprania młodej cery wszelkimi korektorami, fluidami i innymi papkami. Mimo to w końcu uznałam, że jak już ze dwa razy w miesiącu ma mi dioda wyskoczyć, to mi skóra od niego nie padnie, a będzie przynajmniej komfort psychiczny. Cena w Astorze to 8,99 zł. Wybór również sugerowany recenzjami online.
 

I na koniec płatki głęboko oczyszczające od Marion. Mają różne recenzje. Jak pomogą, to się nie obrażę. Do kosmetyczki na mękę oczyszczania się nie wybieram. W Astor do kupienia pojedynczo (1,99 zł / 1 szt.)

Do tego potrzebuję jakiś mądry i tani (do 20 zł) wysuszacz. Na razie myślę o Sally Hansen Top Coat 30 sekund z Allegro. I do tego sondę do zdobienia paznokciu z małą i dużą kuleczką. Jeśli jeszcze w tym miesiącu coś kupię, to będzie to peeling (o ile poprzedni zdenkuję).

Postanowiłam prowadzić księgowość kosmetyczną, żeby się nie rozpanoszyć. Wiele Waszych recenzji bardzo kusi. Jak do tej pory w tym miesiącu poszło już 86,49 zł. Wiem, że niektóre z Was za tyle kupują sobie jeden kosmetyk, ale dla mnie to i tak porażająca kwota jak na wydatki na kosmetyki. ;)